sobota, 13 września 2014

ROZDZIAŁ II Kolejne upokożenia, przegrane... po prostu zabijmy Problemy!

- To onoa – wrzasnęli Megan i Sam, pokazując na siebie palcami. Wprawdzie ich wypowiedzi zostały bliżej niezrozumiałe, lecz każdy dobrze wiedział o co chodzi. Ha! Kto by w tej szkole nie wiedział? Jeżeli bijatyki, sprzeczki czy jakikolwiek harmider to tylko do Megan. Załamany pan Brunner złapał się za głowę i pozwolił im się powykłócać, mimo srogiego spojrzenia pani pedagog. Nie pierwszy raz tu trafili. Razem, osobno... to nie było ważne, i tak robili piekło na całego, pozostawiając po swoich wizytach tylko i wyłącznie trwałe urazy psychiczne i spustoszenie. Dlatego bez zbytecznego wtrącania się po prostu usiadł, jak na porządnego dyrektora przystało, i czekał.
- Proszę pana - zaczęła dziewczyna próbując się uspokoić. Sam już otwierał usta, żeby się czemukolwiek sprzeciwić, jednak udaremniła mu to ręka Megan. - Mnie pan zna o wiele lepiej niż tego przygłupa! Wie pan, że to jego wina!
Szef całego przedsięwzięcia już nabrał powietrza do płuc, aby wyrazić swoją złowieszczą dezaprobatę donośnym wrzaskiem , lecz brutalnie mu przerwano:
- Wypraszam sobie! - wrzasną chłopak, odpychając rękę. Przemocą odsunął dziewczynę od masywnego biurka i bezwstydnie oparł się o nie, rozstawiając szeroko ramiona. Zlustrował wszystko dookoła swoim bystrym spojrzeniem i po chwili utknął swoim błękitem w oczach dyrektora, jakby próbował wypalić mu mózg.
- Mnie się tam podobało – pan Ticket przerwał pełną krępującej ciszy chwilę. Co od razu spotkało się z niemiłymi piorunującymi spojrzeniami innych uczestniczących w tym bagnie. Zanim ktokolwiek zdołał wtrącić swoje, Megan użyła swojego wątłego ciała, aby zwalić Sama na podłogę. Wylądowali na niej z kilkoma rzeczami z biurka pana Brunnera i donośnym krzykiem, jeżeli to możliwe, jeszcze bardziej zirytowanej dziewczyny:
- Tylko ja mogę manipulować Brunnerem, ty bezwstydna bestio! Zabieraj swoje ślepia zbitego szczeniaczka!
- Megan, złaź z niego - dodał z niechęcią dyrektor. - A ty, Ticket wyłącz kamerę w tym telefonie.
- No ale! - skomentował z dziecinnym kaprysem na twarzy, po czym tupnął ze złością i wyciągnął z buzi lizaka. Natomiast ona odwróciła się, opierając się na łokciu, aby ocenić stopień wściekłości. Szefunio przybrał niemiłą minę nieznoszącą sprzeciwów. Nie pozostawiał jej wyboru, przewróciła z niechęcią oczami i odparła niskim głosem:
- Do-bra, już schodzę... - zerwała się na równe nogi, stając przy grubym mężczyźnie w przymałym garniturku. - Oferma! - wyrwało się jej po chwili.
- Łamaga! - odpowiedział Sam z głupkowatą miną, też gryząc się w język. Również z wielkim trudem dźwignął się na nogi i poprawiwszy za małą koszulkę od wychowania fizycznego, począł zmierzać w ich stronę.
Dziewczyna momentalnie wycofała się za ramię mężczyzny, wpijając w nie swoje paznokcie.
- Nie daj mu się zwieść... To zło wcielone... I pamiętaj, że to ja jestem tą dobrą... - potrząsnęła nim z przestrachem, że on znowu wygra. - Pamiętasz co ci mówiłam...
- O piątkowych promocjach w KFC? - dodał niemal szeptem, zerkając na nią ukradkiem.
- Nie, o tym drugim - kolejny raz przewróciła ze zniecierpliwieniem oczami.
- Nie ufaj ludziom, którzy nie oglądali Króla Lwa! - olśniło go.
- Właśnie... i nie zgadniesz kto nawet nie wie co to jest... - Megan podstępnie się odsunęła i dała mu pole do popisu. Była już pewna, że w końcu się jej upiecze. Tyle miesięcy starań, tyle ciężkiej pracy, planowania...! A teraz w końcu ona wygra tą wojnę. Uśmiech i łzy szczęścia aż same cisnęły się na twarz.
- Te Sam... - zaczął tak, jak wyszkoliła go Megan. Spojrzał na nią znacząco, co pokwitowała kciukami uniesionymi ku górze. Bezgłośnie poruszyła ustami, co układało się w kontynuuj. - Zły chłopiec z ciebie jest - spojrzał mu w oczy i spiął brwi. Oczekiwał przeczącej odpowiedzi, tak jak sama oprawczyni, lecz oboje się mylili:
- Może... ale jeżeli macie rację... tylko teoretycznie, gdyż w rzeczywistości to się nie sprawdza, to skąd niby mam TO?! - Zapytał z niecnym uśmieszkiem na uradowanym obliczu i wyciągną kasetę pod tytułem Król Lew. Na ten zniewalająco znienawidzony widok obojgu opadły szczęki.
- Co? - zaczęła dziewczyna, spychając dyrektora z drogi. - Nie, skąd ty to masz?! Przecież... PANIE TICKET!!! - wydarła się tak głośno, że szyby w oknach niebezpiecznie zadrżały. Zwróciła się do podle wdzięczącego się lizakożercy. Nawet nie miał pojęcia co narobił. Zniszczył jej dwa bite miesiące planowania. Wszystko było intencjonalnie podle umyślone na tą chwilę, szkoliła Brunnera, wciskała mu do głowy swój tok myślenia metodą małych kroczków, wzięła go pod swoje skrzydła i w końcu przerobiła go na swoją chorą modłę, aż tu nagle taki podły człowieczek z gipsem i wyszczerzonymi zębami rujnuje jej wszystko nad czym tak ciężko pracowała. Cały jej dorobek dwóch miesięcy przesiadywania w kozie! Zmarnowane!
- Jesteś wolny - chwilę później dotarły do niej słowa wypowiedziane przez jej kochanego Szefunia.
- Nie... to się nie dzieje... NIE!
- Dzięki, Loyd – Sam się rozpromienił, a jego twarz przyjęła minę szczęśliwego idioty o pełni księżyca. - Jesteś gość.
Od razu na twarzy zdrajcy zagościł szeroki uśmiech odsłaniający całe uzębienie. Odwrócił wzrok do rozwścieczonej Megan, która, gdyby mogła, roztrzaskałaby mu kości choćby ulubionym spinaczem dyrka. I właśnie tego efekt zamierzał od początku otrzymać. Uradowany tym widokiem teatralnie pomachał jej na pożegnanie z udawanym współczuciem i wyszedł z gabinetu zatrzaskując za sobą drzwi.
- P-proszę pana - nie wiedziała jak zacząć i ułożyć jakieś składne zdanie. "Niech pan zamorduje Ticketa!" - pierwsze nasunęło się jej na myśl. Klapnęła z hukiem na fotel naprzeciwko i utkwiła wzrokiem w otępiałych oczach dyrektora. - Co z pana za człowiek? Czy tak by się zachował porządny obywatel? Proszę się zastanowić, jak by postąpił Dalaj lama? - zaczęła symulować, żeby chociaż wymigać się od kary. Oboje wiedzieli, że nie można uniknąć nieuniknionego. Zawsze to się tak kończyło, czy próbowała coś wskórać, czy nie. A więc nie marnując czasu na zbędne "rozmowy uświadamiające", które odbywał z nią kilka razy w miesiącu, przeszedł do sedna:
- To kawy czy herbaty?
- Oooh... - westchnęła dziewczyna opadając zmęczona na oparcie. - Kawa.


Wracając do domu, Megan nie wiedziała co powiedzieć rodzicom, którzy akurat przyjechali w najgorszy dzień jej marnego życia. Jechała jak najwolniej na swoim, i tak nie nadającym się do niczego, rowerku. Nie korzystała ze skrótów. Prawdę mówiąc to nawet nie kręciła pedałami, tylko siedziała na siodełku szorując podeszwami swoich trampek o beton ulicy - niestety już przed swoim domem. Ze wściekłością spojrzała na niego i na srebrny samochód stojący praktycznie na trawniku. Gwałtownie się zatrzymała i znieruchomiała na krótką chwilkę, żeby zastanowić się, jakie ma szansę na ucieczkę. Wprawdzie wiedziała, co ją czeka, lecz jeszcze przez krótką chwilę wmawiała sobie, że oni jednak nie przyjadą. Znowu im coś wyskoczy...
- Samie Evansie, bądź przeklęty na wieki - burknęła niezadowolona w myślach i zeszła z roweru. Nie wiedziała, co powinna zrobić, ale była pewna, że nie ma zamiaru rozmawiać z nikim oprócz jej babci lub, wcześniej przez siebie wynajętego, adwokata. I z tym jakże optymistycznym nastawieniem niechętnie powlokła się do furtki.
Stanęła przed drzwiami, odpychając ze wszystkich sił kuszące myśli o ucieczce. Z całą pewnością dzisiejszy tak piękny słoneczny dzień mógł być gorszy za sprawą wizyty jej rodziców. A z doświadczenia nie chciała sprawdzać jak bardzo. Powoli włożyła klucz do zamka i spróbowała szybko go przekręcić, aby nie wydać przy tym swojej pozycji. Oczywiście nie udało się tego dokonać, ale tylko przeklęła pod nosem i weszła powoli stąpając po zdradliwej drewnianej podłodze. Tak jak zawsze ta dwójka popapranych pracoholików latała po wszystkich pokojach, i tak jak zawsze robiła to w przygotowaniach do powrotu do swojego miejsca pracy. Było to co najmniej irytujące, a chwilami przezabawne, ale z czasem nawet i Megan przyzwyczaiła się do ich wygodnego trybu życia. Bez zobowiązań i niańczenia - perfekcyjny plan na życie. Tyle, że zależy dla kogo. Podeszła bezszelestnie do kuchni w nadziei, że spotka tam babcię. Nie myliła się - stała wciśnięta w kąt z dziwnym błyskiem w oku. Bacznie obserwowała krzątającą się szczupłą kobietę w uniformie. Kolejny raz zakłócała ich idealny bałagan, który tworzyły przez ubiegły tydzień. Ze swoich przeżyć Megan mogła śmiało stwierdzić, że staruszka z żądzą mordu to coś niebezpiecznego, a co dopiero jej babcia ze swoimi pomysłami... Można śmiało wzywać wszystkie jednostki remizy strażackiej, pogotowie i tych od czubków. Niemniej jednak, mama uważała ją za spokojną staruszkę, nie zawracając sobie zbytnio głowy jej szalonym życiem imprezowiczki, tak jak każdy przeciętny człowiek by to zrobił. Tylko prawie tak samo nienormalna wnuczka mogła ją kryć. Ach, te jej głupie, zupełnie niepotrzebne sumienie.
Zatem postanowiła przez chwilę zaczaić się oparta o futrynę drzwi, wciąż się nie ujawniając. Pasowało jej to. Bez żadnych powitalnych rytuałów i innych dziwacznych zjawisk zachodzących, gdy musi się witać ze swoimi rodzicami. I wtem właśnie, niezdająca sobie z niczego sprawy, mama chwyciła świętą chochelkę swojej teściowej. Teraz Megan na sto procent wiedziała, po kim odziedziczyła te swoje "masochistyczne zdolności" i z zawiedzioną miną wkroczyła do akcji. W ostatniej chwili chwyciła wymierzony nóż i z brzękiem wrzuciła go do zlewu. Obrzuciła swoją babcię karcącym spojrzeniem, po czym odwróciła się do mamy. Nie miała już żadnego wyjścia. Uśmiechnęła się sztucznie i nabrała powietrza do płuc.
- Cześć..., mamusiu - przywitała się ponuro.
Idealnie uczesana brunetka odwróciła się z gracją i odwzajemniła uśmiech z przesadną radością.
- Meg... to ty!

Przez kolejne kilkanaście minut zupełnie bezprawnie i wbrew swojej woli Megan została wciśnięta na kanapę z jej babcią i tą imitacją szczura skrzyżowanego z psem, błędnie zwanego przez tatę Frankie. Dotarło do niej kilka ważnych faktów, które jakoś w przeszłości jej umknęły. A mianowicie przyglądając się tak we trójkę na zabieganą "fantastyczną dwójkę" uświadomiła sobie, że jest kulą u nogi. Taki wypadek przy pracy będącym tylko zwykłym dzieckiem bez żadnych specjalnych talentów.
- No a więc... - zaczęła znudzona Valentine.
- ... kiedy wracacie? - dziewczyna dokończyła ich standardowe pytanie, które padało przy każdym wyjeździe.
- Za dwa tygodnie, albo miesiące! - wrzasną z kuchni jej ojciec, opychający się ostatnimi kawałkami przepysznej szarlotki mamy. Obie patrzyły na nich ze wściekłością. Megan za to, że prawdopodobnie była niechcianym dzieckiem, a babcia za to, że jej synowa dała jej do zrozumienia, że to nie ona robi najlepsze ciasto pod słońcem.
- Nooooo, nie... - odparła teatralnie staruszka niemal odstawiając scenkę.
- Przed świętami na pewno będziemy, skarbie - poprawiła go jej mama, wychodząc z sąsiedniego pokoju. Stanęła przed nimi pogłaskała ją po głowie na pożegnanie i wydała z siebie przeraźliwy głos zupełnie do niej nie podobny:
- Zostaw te ciasto, bo mamy piętnaście minut, żeby dotrzeć na lotnisko!
Z kuchni natychmiast dobiegł niemiły dźwięk tłuczonych talerzy i po chwili przy jej boku pojawił się ubrudzony mężczyzna, strzepując z siebie resztki swojego ulubionego deseru. Rozwścieczona spiorunowała go wzrokiem, pożegnała się chłodno i wyszła.
- Dobra, mamy mało czasu - rzekł od razu, gdy zostali we trójkę. - Pamiętaj o moim Pimpusiu-Frankusiu - uściskał jeszcze raz swojego ujadającego Chihuahua. - Postaram się być jak najszybciej i wtedy pojedziemy...
- Na ryby - dokończyły chórkiem i mimowolnie przewróciły oczami. Żadna z nich nie lubiła łowić tych obślizgłych małych stworzonek, ale jako córka i matka nie miały szczególnego wyboru. Niestety.
- Tak, tak - mocno obiął ramionami swoją córkę i pocałował ją w czoło, następnie pożegnał się z Valentine i ruszył w stronę drzwi. - I znasz nasze złote zasady - żadnych imprez, chłopaków, wsiadania do cudzych samochodów... - zaczął wymieniać – i żadnego alkoholu – tu popatrzył na robiącą maślane oczka staruszkę. Wszyscy roześmiali się z pełną ironią wiedząc, że to nie możliwe.
- Jasne, tato. Jak można o tym wszystkim zapomnieć, jeżeli wypominasz mi to za każdym razem, kiedy się widzimy?
- Harold, samolot! - usłyszeli wrogi głos matki Megan. Wszyscy umilkli i popatrzyli smutno w kierunku drzwi.
- Lecę, kochanie! - odkrzykną do niej. - No to chyba na nas czas. - bąknął pod nosem. - Bądź silna, cukiereczku..
- Będę - zapewniła go z wahaniem.
- Cześć - zmierzwił jej włosy na pożegnanie i odszedł.
- Cześć - krzyknęła za nim, ale było za późno. Została sama jak palec. W przenośni, ponieważ obok niej siedziała uradowana babcia i wciąż szczekający piesek. Zamknęła oczy i westchnęła. Czuła się tak podle. W głębi duszy chciała pobyć z tą porąbaną dwójką choćby znęcając się nad płetwopodobnymi.
- Wiesz co babciu? Chcę się narąbać - powiedziała stanowczo, nie wiedząc, co lepszego mogła w tej chwili wymyślić. - Porządnie się narąbać, żeby wszystko puścić w niepamięć.
Jej punkt widzenia coraz bardziej się zawężał, aż zostawało tylko jedno rozwiązanie, wydające się teraz najrozsądniejszym wyjściem pod słońcem.
- Mmm... - zmrużyła oczy świdrując swoją nieokazującą smutku podopieczną. Była za nią odpowiedzialna, a w takim stanie nie nadawała się nawet do włączenia telewizora. - Nie - jednoznacznie podsumowała.
- Babciu, daj mi alkohol - powiedziała grzecznie, zachowując pozory normalnego człowieka. Wstrzymywała się od jakichkolwiek gwałtownych ruchów, żeby ta maszyna do ujadania jej nie zaatakowała, więc wyglądało to przekomicznie. Valentine westchnęła, przykładając sobie chłodną dłoń do czoła. Po zapachu swojej wnuczki i wyrazie twarzy mogła sobie tylko wyobrazić, jak bardzo jest sfrustrowana za sprawą dzisiejszego dnia. Westchnęła ciężko i przyjrzała się ze współczuciem.
- No dobra, przekonałaś mnie – wymamrotała bez głębszego namysłu. Nie dając się długo prosić.
Wyciągnęła swoją zapasową mini-flaszkę z torebki, przypatrując się jej uważnie. Megan skarciła się, za to, że zaczyna się zachowywać, jak "ten spod monopolowego", ale dziś rozsądek nie miał głosu. To był dzień, który chciała zapomnieć jak najszybciej, za małą pomocą najlepszego przyjaciela swojej niekonwencjonalnej babuni. Toteż bez najmniejszego wahania wyciągnęła dłoń po niewielką butelkę. Starsza kobieta przez pewien moment zastanawiała się nad czymś z ogromnym skupieniem, potem zerknęła ukradkiem na zrozpaczoną wnuczkę i odkręciła butelkę. Bez jakichkolwiek pohamowań pociągnęła porządny łyk, kolejny..., i jeszcze jeden... i oddała resztę w ręce krzywo na nią patrzącej dziewczyny. Uniosła pytająco jedną brew i już miała prawić jej kolejne kazanie, gdy babcia ją ubiegła:
- Nie jesteś w stanie pić. Kiedyś w tajwańskim więzieniu to zrozumiesz – powiedziała tylko. Puściła do niej perskie oczko i wyszła wysyłając jej całusy.
Czekała, aż usłyszy trzask drzwi, później charakterystyczny ryk silnika samochodu, oczywiście kilka przekleństw i witaj samotności. Spojrzała na pozostałości po trunku, w którym miała zatopić swoje smutki. Upiła chełst ohydnego napoju. A dla dopełnienia idealnego zakończenia dnia, Frankie znów zaczął szczekać jak najęty, nie zważając na mrożące krew w żyłach spojrzenie dziewczyny. Ten mały dziwoląg doprowadzał ją do szału nawet oddychając, a ten zaczyna odwalać jej scenkę z bycia bohaterem. Naprawdę nie miał za grosz wyczucia. Najpierw próbowała coś wystękać, żeby dać mu do zrozumienia, że to nie odpowiednia chwila. Nic. Wiec zaczęła z innej beczki:
- Zamknij się, ty genetycznie zmodyfikowany pluszaku! Pamiętaj że spędzamy sami trzy dni, a ja wcale nie słynę ze stalowych nerwów! – wrzasnęła zdenerwowana i położyła się na kanapie. Nie miała najmniejszego zamiaru się z niej ruszać. Nigdy więcej. To był jej świat – telewizor i brudne ciuchy. Bez żadnych blond pajaców i rodziców, którzy ją opuszczają... I ten skowyczący pies, który właśnie uczepił się jej nogawki rozszarpując jej ukochane spodnie. Oszczędnie upiła trochę, prawie czystego spirytusu i zaczęła intensywnie zastanawiać się nad tym, gdzie mogła podziać pilot od swojego lepszego życia.

Kolejny dzień – kolejny kac. Tak właśnie Megan zaczyna swoje rześkie poranki. Jeszcze raz kompletne zaskoczenie na widok idealnego bałaganu wokół niej i włączonego pudła. Tylko, że tym razem, poza spóźnieniem do szkoły, obudziły ją szczeki tego skowyczącego burasa. Słowa nie oddadzą tego jak wiele miała zamiar zrobić temu wybrykowi natury.
- Frankie, odwal się, ty głupi psie - wymamrotała, odganiając go ręką. Wprawdzie miała zamiar wykopać go na księżyc, ale on nie był wart poświęcenia tej energii, którą musiałaby włożyć we wstanie. Dlatego ograniczyła się do dezaprobujących jęków. - Jest dopiero rano!
Ale pies nie dawał za wygraną. Zawzięcie ciągną ją za nadgarstek, jakby od tego zależało jego, zapewne krótkie, życie. A potem jeszcze dokończył swój codzienny rytuał donośnym szczekaniem, tak jak to zawsze robił. W końcu nie wytrzymała presji. Liniejący potwór przegiął na całej linii. Otworzyła oczy z żądzą mordu i zerwała się z sofy wkurzona jak nigdy dotąd. Złapała go za obrożę i pociągnęła do drzwi.
- Dlaczego zawsze, jak cię widzę to mam ochotę cię nie widzieć?! - Wrzasnęła poetycko, otwierając drzwi i niemal wykopała niechcianego lokatora na trawnik przed domem. Obrzuciła wzrokiem całą dzielnicę i dotarło do niej, że połowa sąsiadek zerka na nią zszokowana i wciąga swoje dzieci z powrotem do domów. I bardzo dobrze! Długo tu i tak nie zabawi. Miała już te szesnaście lat i przysługiwał jej przywilej pójścia do colleg'u. Pomijając oczywiście fakt, że prędzej wysłałaby całe sąsiedztwo na studia niż sama na nie poszła, ale ta pierwsza koncepcja wydawała jej się coraz bardziej oczywista.
Z kontemplacji wyrwał ją dostarczyciel gazet, który niewątpliwie gwizdał na Megan z oniemiałą miną. Rzucił jej gazetę i pomachał ręką ignorując kilka następnych domów. Bezzwłocznie spojrzała w dół i dostrzegła tylko i wyłącznie skąpe figi i przylegającą do ciała koszulkę. No tak, mogła się tego spodziewać. Skrzyżowała ręce na piersiach i dumnie powędrowała zygzakowatym krokiem do prasy. Podniosła zwinięty rulonik i spojrzała na pierwszą stronę. Nie lubiła czytać gazet, to zazwyczaj należało do obowiązków jej babci, ale zrobiła to odruchowo. Brakowało jej jeszcze ogromnych pingli powiększających oczy i, tak jak to ma w zwyczaju Valentine, kawę z cynamonem. Westchnęła, już tęskniąc do babci. Zaczęła powoli zwracać się w kierunku domu, ciągnąc za sobą ociężałe nogi.
- Proszę, proszę... miss śmieciowego podkoszulka - usłyszała za sobą ten irytujący dźwięk wydobywający się największego błędu ludzkości. Z tego idiotycznego, nie mającego prawa bytu potwora - Sama E.V.A.N.S.A! Zatrzymała się gwałtownie i odwróciła, ukazując swoje przeraźliwie rozczochrane oblicze.
- Tyy!! Ja...! Nawet sobie nie wyobrażasz... - próbowała wykrztusić w miarę logiczną obelgę. Nie potrafiła. Złość emanowała z każdej komórki jej ciała, pragnąc tylko i wyłącznie jednego... Zwinęła periodyk w pierwotną formę i ruszyła na niego jak chmura gradowa.
- Yyy... - zaczął przedrzeźniać Megan, szczerząc się jak pajac. - Może ujmę to inaczej – odparł, wsuwając ręce do kieszeni. - Jak się czujesz po ostatnim ataku szału?
- Czuję się brudna i zła! - wrzasnęła na całe gardło. W końcu wyszło jej jakieś składne zdanie dające mu choć w małej części do zrozumienia, jak bardzo chciałaby go zmieść z globu. - A ty?! - warknęła na niego. Uśmiechną się jeszcze szerzej, jakby tylko czekał, aż o to zapyta.
- Hmm... No wiesz... - zaczął, podchodząc do niej pewnym krokiem. Znowu byli tak blisko. Zadarła głowę do góry i spojrzała na niego złowrogo. - Jak zawsze dużo pięknych... - spojrzał na nią - ...seksownych... - zaczął wodzić wzrokiem za jej skąpym ubiorem - ...widoków - dokończył z uśmiechem. Lecz jego jakże poważną wypowiedź przerwała pięść wymierzona w brzuch. - Auu! - zawył z bólu i skulił się, próbując dociec, jak taka drobna osóbka ma tyle siły. - Za co, ty podły człowieku?! - dodał z wyrzutem.
- Za twoje "piękne, seksowne"! - ryknęła jeszcze bardziej rozzłoszczona niż wcześniej. - Jeżeli nie odurzyłeś, nie odprawiłeś jakiegoś chorego czary-mary, lub nie dałeś narkotyków Candy, to dziewczyna musi być ślepa! - kontynuowała, kompletnie nie zwracając uwagi na ludzi dookoła. Ku zdziwieniu dziewczyny, natychmiastowo się wyprostował i na powrót przybrał minę idioty. - Czego się tak szczerzysz, pajacu? - zapytała gotowa do kolejnego ciosu. Zezłoszczona z wciąż niepozbieranymi myślami mogła zrobić coś, nad czym zastanawiałaby się później. Czego żałowałaby wtedy, kiedy to do niej dotrze.
- W istocie dlatego, że jesteś o mnie zazdrosna - oznajmił, promieniejąc jak nigdy. A w Megan po prostu się gotowało. Stąpał po cienkim lodzie, który kruszył się z jego każdym kolejnym krokiem. Odruchowo wymierzyła mu drugi cios w brzuch i tym razem poprawiła zmiażdżeniem stopy.
- Nie... - wykrztusiła łagodnie, oddalając się od niego o kilka kroków. Wbiła wzrok w polbruk i czekała, aż Sam da radę coś wystękać.
- Oj, zazdrosna, jak nic - podsumował, wciąż walcząc z potwornym bólem przewracającym jego wnętrzności na lewą stronę.
- Wiesz, co zaraz ci zrobię? - na powrót przybrała bojową pozycję i podeszła do niego. Teraz skojarzyła, co do niej powiedział.
- Domyśl się, Megan!
Zacisnęła zęby i z sykiem wzięła głęboki wdech. Faktycznie, miała zamiar kolejny raz go uderzyć, ale z jej perspektywy wydawało się to wspaniałą sprawą. Widzieć chociaż tę odrobinę niezadowolenia - przeważnie - na jego twarzy... To było piękne.
- Wiesz... - zacisnęła wargi i po krótkim namyśle kontynuowała - Próbujesz mi wmówić, że jestem przewidywalna?
- A ty próbujesz mi udowodnić, że nie potrafię ci oddać?
- Ugh! Idę do domu...! Tak! Wezmę swojego Pimpusia-Frankusia i... - przerwała, zaciskając powieki. Skarciła się za te głupie zdrobnienie taty i mówiła dalej - ... I wiesz, co? Nie będę musiała cię tam oglądać.
- A jeśli się nie zgodzę? - zapytał rozbawiony jej postawą.
- To i tak wiesz, gdzie mam twoją opinię - oznajmiła, biorąc trzęsącego się chiuaue na ręce. Miała ochotę zatłuc te nieszczęsne stworzenie choćby gołymi rękoma. Tu i teraz. Przez niego nie dość, że będzie miała na głowie kolejny kłopot, to jeszcze przynosi jej pecha. Naciągnęła kuszulę na pupę, możliwie zakrywając jak najwięcej czarnej koronki i skierowała się do uchylonych drzwi. Jednak wciąż czuła na całym ciele jego wzrok.
- A może cię podwieźć do szkoły? - zaproponował, gdy stała już w progu.
Popatrzyła na niego podejrzliwie i nie potrafiła rozszyfrować, czy to była obelga, czy po prostu miły gest, którego nigdy się z jego strony nie spodziewała. Nie mogła tego przyjąć do świadomości, więc stała tak i wpatrywała się w niego nie wiedząc, co mu odpowiedzieć, co zrobić...
- No wiesz, ciągle próbuję pomagać charytatywnie - sprostował z łobuzerskim uśmiechem przylepionym do twarzy. No tak, teraz już wszystko zrobiło się przejrzyste. W odpowiedzi uśmiechnęła się i wystawiła mu środkowy palec, nie pozostawiając żadnych wątpliwości co do tego. Odwróciła się tyłem i kopniakiem trzasnęła drzwiami.
Nie miała wiele czasu, żeby dotelepać się do szkoły i zabrać wszystkie potrzebne graty, ale wolała poświęcić to wszystko na rzecz porządnego, gorącego prysznica, który był niezawodny przy każdej okazji. Rzuciła psa, nie patrząc gdzie upadnie i ruszyła przez schody do swojego pokoju.