- To onoa – wrzasnęli Megan i
Sam, pokazując na siebie palcami. Wprawdzie ich wypowiedzi zostały
bliżej niezrozumiałe, lecz każdy dobrze wiedział o co chodzi. Ha!
Kto by w tej szkole nie wiedział? Jeżeli bijatyki, sprzeczki czy
jakikolwiek harmider to tylko do Megan. Załamany pan Brunner złapał
się za głowę i pozwolił im się powykłócać, mimo srogiego
spojrzenia pani pedagog. Nie pierwszy raz tu trafili. Razem,
osobno... to nie było ważne, i tak robili piekło na całego,
pozostawiając po swoich wizytach tylko i wyłącznie trwałe urazy
psychiczne i spustoszenie. Dlatego bez zbytecznego wtrącania się po
prostu usiadł, jak na porządnego dyrektora przystało, i czekał.
- Proszę pana - zaczęła
dziewczyna próbując się uspokoić. Sam już otwierał usta, żeby
się czemukolwiek sprzeciwić, jednak udaremniła mu to ręka Megan. -
Mnie pan zna o wiele lepiej niż tego przygłupa! Wie pan, że to
jego wina!
Szef całego przedsięwzięcia już
nabrał powietrza do płuc, aby wyrazić swoją złowieszczą
dezaprobatę donośnym wrzaskiem , lecz brutalnie mu przerwano:
- Wypraszam sobie! - wrzasną
chłopak, odpychając rękę. Przemocą odsunął dziewczynę od
masywnego biurka i bezwstydnie oparł się o nie, rozstawiając
szeroko ramiona. Zlustrował wszystko dookoła swoim bystrym
spojrzeniem i po chwili utknął swoim błękitem w oczach dyrektora,
jakby próbował wypalić mu mózg.
- Mnie się tam podobało – pan
Ticket przerwał pełną krępującej ciszy chwilę. Co od razu
spotkało się z niemiłymi piorunującymi spojrzeniami innych
uczestniczących w tym bagnie. Zanim ktokolwiek zdołał wtrącić
swoje, Megan użyła swojego wątłego ciała, aby zwalić Sama na
podłogę. Wylądowali na niej z kilkoma rzeczami z biurka pana
Brunnera i donośnym krzykiem, jeżeli to możliwe, jeszcze bardziej
zirytowanej dziewczyny:
- Tylko ja mogę manipulować
Brunnerem, ty bezwstydna bestio! Zabieraj swoje ślepia zbitego
szczeniaczka!
- Megan, złaź z niego - dodał z
niechęcią dyrektor. - A ty, Ticket wyłącz kamerę w tym
telefonie.
- No ale! - skomentował z
dziecinnym kaprysem na twarzy, po czym tupnął ze złością i
wyciągnął z buzi lizaka. Natomiast ona odwróciła się, opierając
się na łokciu, aby ocenić stopień wściekłości. Szefunio
przybrał niemiłą minę nieznoszącą sprzeciwów. Nie pozostawiał
jej wyboru, przewróciła z niechęcią oczami i odparła niskim
głosem:
- Do-bra, już schodzę... -
zerwała się na równe nogi, stając przy grubym mężczyźnie w
przymałym garniturku. - Oferma! - wyrwało się jej po chwili.
- Łamaga! - odpowiedział Sam z
głupkowatą miną, też gryząc się w język. Również z wielkim
trudem dźwignął się na nogi i poprawiwszy za małą koszulkę od
wychowania fizycznego, począł zmierzać w ich stronę.
Dziewczyna momentalnie wycofała
się za ramię mężczyzny, wpijając w nie swoje paznokcie.
- Nie daj mu się zwieść... To
zło wcielone... I pamiętaj, że to ja jestem tą dobrą... -
potrząsnęła nim z przestrachem, że on znowu wygra. - Pamiętasz
co ci mówiłam...
- O piątkowych promocjach w KFC? -
dodał niemal szeptem, zerkając na nią ukradkiem.
- Nie, o tym drugim - kolejny raz
przewróciła ze zniecierpliwieniem oczami.
- Nie ufaj ludziom, którzy nie
oglądali Króla Lwa! - olśniło go.
- Właśnie... i nie zgadniesz kto
nawet nie wie co to jest... - Megan podstępnie się odsunęła i
dała mu pole do popisu. Była już pewna, że w końcu się jej
upiecze. Tyle miesięcy starań, tyle ciężkiej pracy,
planowania...! A teraz w końcu ona wygra tą wojnę. Uśmiech i łzy
szczęścia aż same cisnęły się na twarz.
- Te Sam... - zaczął tak, jak
wyszkoliła go Megan. Spojrzał na nią znacząco, co pokwitowała
kciukami uniesionymi ku górze. Bezgłośnie poruszyła ustami, co
układało się w kontynuuj. - Zły chłopiec z ciebie jest -
spojrzał mu w oczy i spiął brwi. Oczekiwał przeczącej
odpowiedzi, tak jak sama oprawczyni, lecz oboje się mylili:
- Może... ale jeżeli macie
rację... tylko teoretycznie, gdyż w rzeczywistości to się nie
sprawdza, to skąd niby mam TO?! - Zapytał z niecnym uśmieszkiem na
uradowanym obliczu i wyciągną kasetę pod tytułem Król Lew. Na
ten zniewalająco znienawidzony widok obojgu opadły szczęki.
- Co? - zaczęła dziewczyna,
spychając dyrektora z drogi. - Nie, skąd ty to masz?! Przecież...
PANIE TICKET!!! - wydarła się tak głośno, że szyby w oknach
niebezpiecznie zadrżały. Zwróciła się do podle wdzięczącego
się lizakożercy. Nawet nie miał pojęcia co narobił. Zniszczył
jej dwa bite miesiące planowania. Wszystko było intencjonalnie
podle umyślone na tą chwilę, szkoliła Brunnera, wciskała mu do
głowy swój tok myślenia metodą małych kroczków, wzięła go pod
swoje skrzydła i w końcu przerobiła go na swoją chorą modłę,
aż tu nagle taki podły człowieczek z gipsem i wyszczerzonymi
zębami rujnuje jej wszystko nad czym tak ciężko pracowała. Cały
jej dorobek dwóch miesięcy przesiadywania w kozie! Zmarnowane!
- Jesteś wolny - chwilę później
dotarły do niej słowa wypowiedziane przez jej kochanego Szefunia.
- Nie... to się nie dzieje... NIE!
- Dzięki, Loyd – Sam się
rozpromienił, a jego twarz przyjęła minę szczęśliwego idioty o
pełni księżyca. - Jesteś gość.
Od razu na twarzy zdrajcy zagościł
szeroki uśmiech odsłaniający całe uzębienie. Odwrócił wzrok do
rozwścieczonej Megan, która, gdyby mogła, roztrzaskałaby mu
kości choćby ulubionym spinaczem dyrka. I właśnie tego efekt
zamierzał od początku otrzymać. Uradowany tym widokiem teatralnie
pomachał jej na pożegnanie z udawanym współczuciem i wyszedł z
gabinetu zatrzaskując za sobą drzwi.
- P-proszę pana - nie wiedziała
jak zacząć i ułożyć jakieś składne zdanie. "Niech pan
zamorduje Ticketa!" - pierwsze nasunęło się jej na myśl.
Klapnęła z hukiem na fotel naprzeciwko i utkwiła wzrokiem w
otępiałych oczach dyrektora. - Co z pana za człowiek? Czy tak by
się zachował porządny obywatel? Proszę się zastanowić, jak by
postąpił Dalaj lama? - zaczęła symulować, żeby chociaż wymigać
się od kary. Oboje wiedzieli, że nie można uniknąć
nieuniknionego. Zawsze to się tak kończyło, czy próbowała coś
wskórać, czy nie. A więc nie marnując czasu na zbędne "rozmowy
uświadamiające", które odbywał z nią kilka razy w miesiącu,
przeszedł do sedna:
- To kawy czy
herbaty?
- Oooh... - westchnęła dziewczyna
opadając zmęczona na oparcie. - Kawa.
Wracając do domu, Megan nie
wiedziała co powiedzieć rodzicom, którzy akurat przyjechali w
najgorszy dzień jej marnego życia. Jechała jak najwolniej na swoim,
i tak nie nadającym się do niczego, rowerku. Nie korzystała ze
skrótów. Prawdę mówiąc to nawet nie kręciła pedałami, tylko
siedziała na siodełku szorując podeszwami swoich trampek o beton
ulicy - niestety już przed swoim domem. Ze wściekłością
spojrzała na niego i na srebrny samochód stojący praktycznie na
trawniku. Gwałtownie się zatrzymała i znieruchomiała na krótką
chwilkę, żeby zastanowić się, jakie ma szansę na ucieczkę.
Wprawdzie wiedziała, co ją czeka, lecz jeszcze przez krótką
chwilę wmawiała sobie, że oni jednak nie przyjadą. Znowu im coś
wyskoczy...
- Samie Evansie, bądź przeklęty
na wieki - burknęła niezadowolona w myślach i zeszła z roweru.
Nie wiedziała, co powinna zrobić, ale była pewna, że nie ma
zamiaru rozmawiać z nikim oprócz jej babci lub, wcześniej przez
siebie wynajętego, adwokata. I z tym jakże optymistycznym
nastawieniem niechętnie powlokła się do furtki.
Stanęła przed drzwiami,
odpychając ze wszystkich sił kuszące myśli o ucieczce. Z całą
pewnością dzisiejszy tak piękny słoneczny dzień mógł być
gorszy za sprawą wizyty jej rodziców. A z doświadczenia nie
chciała sprawdzać jak bardzo. Powoli włożyła klucz do zamka i
spróbowała szybko go przekręcić, aby nie wydać przy tym swojej
pozycji. Oczywiście nie udało się tego dokonać, ale tylko przeklęła pod nosem i weszła powoli stąpając po zdradliwej
drewnianej podłodze. Tak jak zawsze ta dwójka popapranych pracoholików latała po wszystkich pokojach, i tak jak zawsze
robiła to w przygotowaniach do powrotu do swojego miejsca pracy.
Było to co najmniej irytujące, a chwilami przezabawne, ale z czasem
nawet i Megan przyzwyczaiła się do ich wygodnego trybu życia. Bez
zobowiązań i niańczenia - perfekcyjny plan na życie. Tyle, że
zależy dla kogo. Podeszła bezszelestnie do kuchni w nadziei, że
spotka tam babcię. Nie myliła się - stała wciśnięta w kąt z
dziwnym błyskiem w oku. Bacznie obserwowała krzątającą się
szczupłą kobietę w uniformie. Kolejny raz zakłócała ich idealny
bałagan, który tworzyły przez ubiegły tydzień. Ze swoich przeżyć
Megan mogła śmiało stwierdzić, że staruszka z żądzą mordu to
coś niebezpiecznego, a co dopiero jej babcia ze swoimi pomysłami...
Można śmiało wzywać wszystkie jednostki remizy strażackiej,
pogotowie i tych od czubków. Niemniej jednak, mama uważała ją za
spokojną staruszkę, nie zawracając sobie zbytnio głowy jej
szalonym życiem imprezowiczki, tak jak każdy przeciętny człowiek
by to zrobił. Tylko prawie tak samo nienormalna wnuczka mogła ją
kryć. Ach, te jej głupie, zupełnie niepotrzebne sumienie.
Zatem postanowiła przez chwilę
zaczaić się oparta o futrynę drzwi, wciąż się nie ujawniając.
Pasowało jej to. Bez żadnych powitalnych rytuałów i innych
dziwacznych zjawisk zachodzących, gdy musi się witać ze swoimi
rodzicami. I wtem właśnie, niezdająca sobie z niczego sprawy, mama
chwyciła świętą chochelkę swojej teściowej. Teraz Megan na sto
procent wiedziała, po kim odziedziczyła te swoje "masochistyczne
zdolności" i z zawiedzioną miną wkroczyła do akcji. W
ostatniej chwili chwyciła wymierzony nóż i z brzękiem wrzuciła
go do zlewu. Obrzuciła swoją babcię karcącym spojrzeniem, po czym
odwróciła się do mamy. Nie miała już żadnego wyjścia.
Uśmiechnęła się sztucznie i nabrała powietrza do płuc.
- Cześć..., mamusiu - przywitała
się ponuro.
Idealnie uczesana brunetka
odwróciła się z gracją i odwzajemniła uśmiech z przesadną
radością.
- Meg... to ty!
Przez kolejne kilkanaście minut
zupełnie bezprawnie i wbrew swojej woli Megan została wciśnięta
na kanapę z jej babcią i tą imitacją szczura skrzyżowanego z
psem, błędnie zwanego przez tatę Frankie. Dotarło do niej kilka
ważnych faktów, które jakoś w przeszłości jej umknęły. A
mianowicie przyglądając się tak we trójkę na zabieganą
"fantastyczną dwójkę" uświadomiła sobie, że jest kulą
u nogi. Taki wypadek przy pracy będącym tylko zwykłym dzieckiem
bez żadnych specjalnych talentów.
- No a więc... - zaczęła znudzona Valentine.
- ... kiedy wracacie? - dziewczyna
dokończyła ich standardowe pytanie, które padało przy każdym
wyjeździe.
- Za dwa tygodnie, albo miesiące!
- wrzasną z kuchni jej ojciec, opychający się ostatnimi kawałkami
przepysznej szarlotki mamy. Obie patrzyły na nich ze wściekłością.
Megan za to, że prawdopodobnie była niechcianym dzieckiem, a babcia
za to, że jej synowa dała jej do zrozumienia, że to nie ona robi
najlepsze ciasto pod słońcem.
- Nooooo, nie... - odparła
teatralnie staruszka niemal odstawiając scenkę.
- Przed świętami na pewno
będziemy, skarbie - poprawiła go jej mama, wychodząc z sąsiedniego
pokoju. Stanęła przed nimi pogłaskała ją po głowie na
pożegnanie i wydała z siebie przeraźliwy głos zupełnie do niej
nie podobny:
- Zostaw te ciasto, bo mamy
piętnaście minut, żeby dotrzeć na lotnisko!
Z kuchni natychmiast dobiegł
niemiły dźwięk tłuczonych talerzy i po chwili przy jej boku
pojawił się ubrudzony mężczyzna, strzepując z siebie resztki
swojego ulubionego deseru. Rozwścieczona spiorunowała go wzrokiem,
pożegnała się chłodno i wyszła.
- Dobra, mamy mało czasu - rzekł
od razu, gdy zostali we trójkę. - Pamiętaj o moim
Pimpusiu-Frankusiu - uściskał jeszcze raz swojego ujadającego Chihuahua. - Postaram się być jak najszybciej i wtedy pojedziemy...
- Na ryby - dokończyły chórkiem
i mimowolnie przewróciły oczami. Żadna z nich nie lubiła łowić
tych obślizgłych małych stworzonek, ale jako córka i matka nie
miały szczególnego wyboru. Niestety.
- Tak, tak - mocno obiął ramionami
swoją córkę i pocałował ją w czoło, następnie pożegnał się
z Valentine i ruszył w stronę drzwi. - I znasz nasze złote zasady
- żadnych imprez, chłopaków, wsiadania do cudzych samochodów... - zaczął wymieniać – i żadnego alkoholu – tu popatrzył na
robiącą maślane oczka staruszkę. Wszyscy roześmiali się z pełną
ironią wiedząc, że to nie możliwe.
- Jasne, tato. Jak można o tym
wszystkim zapomnieć, jeżeli wypominasz mi to za każdym razem,
kiedy się widzimy?
- Harold, samolot! - usłyszeli
wrogi głos matki Megan. Wszyscy umilkli i popatrzyli smutno w
kierunku drzwi.
- Lecę, kochanie! - odkrzykną do
niej. - No to chyba na nas czas. - bąknął pod nosem. - Bądź
silna, cukiereczku..
- Będę - zapewniła go z wahaniem.
- Cześć - zmierzwił jej włosy
na pożegnanie i odszedł.
- Cześć - krzyknęła za nim, ale
było za późno. Została sama jak palec. W przenośni, ponieważ
obok niej siedziała uradowana babcia i wciąż szczekający piesek.
Zamknęła oczy i westchnęła. Czuła się tak podle. W głębi
duszy chciała pobyć z tą porąbaną dwójką choćby znęcając
się nad płetwopodobnymi.
- Wiesz co babciu? Chcę się
narąbać - powiedziała stanowczo, nie wiedząc, co lepszego mogła
w tej chwili wymyślić. - Porządnie się narąbać, żeby wszystko
puścić w niepamięć.
Jej punkt widzenia coraz bardziej
się zawężał, aż zostawało tylko jedno rozwiązanie, wydające
się teraz najrozsądniejszym wyjściem pod słońcem.
- Mmm... - zmrużyła oczy
świdrując swoją nieokazującą smutku podopieczną. Była za nią
odpowiedzialna, a w takim stanie nie nadawała się nawet do
włączenia telewizora. - Nie - jednoznacznie podsumowała.
- Babciu, daj mi alkohol -
powiedziała grzecznie, zachowując pozory normalnego człowieka.
Wstrzymywała się od jakichkolwiek gwałtownych ruchów, żeby ta
maszyna do ujadania jej nie zaatakowała, więc wyglądało to
przekomicznie. Valentine westchnęła, przykładając sobie chłodną
dłoń do czoła. Po zapachu swojej wnuczki i wyrazie twarzy mogła
sobie tylko wyobrazić, jak bardzo jest sfrustrowana za sprawą
dzisiejszego dnia. Westchnęła ciężko i przyjrzała się ze
współczuciem.
- No dobra, przekonałaś mnie –
wymamrotała bez głębszego namysłu. Nie dając się długo prosić.
Wyciągnęła swoją zapasową
mini-flaszkę z torebki, przypatrując się jej uważnie. Megan
skarciła się, za to, że zaczyna się zachowywać, jak "ten
spod monopolowego", ale dziś rozsądek nie miał głosu. To był
dzień, który chciała zapomnieć jak najszybciej, za małą pomocą
najlepszego przyjaciela swojej niekonwencjonalnej babuni. Toteż bez
najmniejszego wahania wyciągnęła dłoń po niewielką butelkę.
Starsza kobieta przez pewien moment zastanawiała się nad czymś z
ogromnym skupieniem, potem zerknęła ukradkiem na zrozpaczoną
wnuczkę i odkręciła butelkę. Bez jakichkolwiek pohamowań
pociągnęła porządny łyk, kolejny..., i jeszcze jeden... i oddała
resztę w ręce krzywo na nią patrzącej dziewczyny. Uniosła
pytająco jedną brew i już miała prawić jej kolejne kazanie, gdy
babcia ją ubiegła:
- Nie jesteś w stanie pić. Kiedyś
w tajwańskim więzieniu to zrozumiesz – powiedziała tylko.
Puściła do niej perskie oczko i wyszła wysyłając jej całusy.
Czekała, aż usłyszy trzask
drzwi, później charakterystyczny ryk silnika samochodu, oczywiście
kilka przekleństw i witaj samotności. Spojrzała na pozostałości
po trunku, w którym miała zatopić swoje smutki. Upiła chełst ohydnego napoju. A dla dopełnienia idealnego zakończenia dnia,
Frankie znów zaczął szczekać jak najęty, nie zważając na mrożące
krew w żyłach spojrzenie dziewczyny. Ten mały dziwoląg
doprowadzał ją do szału nawet oddychając, a ten zaczyna odwalać
jej scenkę z bycia bohaterem. Naprawdę nie miał za grosz wyczucia.
Najpierw próbowała coś wystękać, żeby dać mu do zrozumienia, że
to nie odpowiednia chwila. Nic. Wiec zaczęła z innej beczki:
- Zamknij się, ty genetycznie
zmodyfikowany pluszaku! Pamiętaj że spędzamy sami trzy dni, a ja wcale nie słynę ze stalowych nerwów! – wrzasnęła zdenerwowana
i położyła się na kanapie. Nie miała najmniejszego zamiaru się
z niej ruszać. Nigdy więcej. To był jej świat – telewizor i
brudne ciuchy. Bez żadnych blond pajaców i rodziców, którzy ją
opuszczają... I ten skowyczący pies, który właśnie uczepił się
jej nogawki rozszarpując jej ukochane spodnie. Oszczędnie upiła
trochę, prawie czystego spirytusu i zaczęła intensywnie
zastanawiać się nad tym, gdzie mogła podziać pilot od swojego
lepszego życia.
Kolejny dzień – kolejny kac. Tak
właśnie Megan zaczyna swoje rześkie poranki. Jeszcze raz kompletne
zaskoczenie na widok idealnego bałaganu wokół niej i włączonego
pudła. Tylko, że tym razem, poza spóźnieniem do szkoły, obudziły
ją szczeki tego skowyczącego burasa. Słowa nie oddadzą tego jak
wiele miała zamiar zrobić temu wybrykowi natury.
- Frankie, odwal się, ty głupi
psie - wymamrotała, odganiając go ręką. Wprawdzie miała zamiar
wykopać go na księżyc, ale on nie był wart poświęcenia tej energii, którą musiałaby włożyć we wstanie. Dlatego ograniczyła
się do dezaprobujących jęków. - Jest dopiero rano!
Ale pies nie dawał za wygraną.
Zawzięcie ciągną ją za nadgarstek, jakby od tego zależało jego,
zapewne krótkie, życie. A potem jeszcze dokończył swój codzienny rytuał donośnym szczekaniem, tak jak to zawsze robił. W końcu
nie wytrzymała presji. Liniejący potwór przegiął na całej linii.
Otworzyła oczy z żądzą mordu i zerwała się z sofy wkurzona jak
nigdy dotąd. Złapała go za obrożę i pociągnęła do drzwi.
- Dlaczego zawsze, jak cię widzę
to mam ochotę cię nie widzieć?! - Wrzasnęła poetycko, otwierając
drzwi i niemal wykopała niechcianego lokatora na trawnik przed
domem. Obrzuciła wzrokiem całą dzielnicę i dotarło do niej, że
połowa sąsiadek zerka na nią zszokowana i wciąga swoje dzieci z powrotem do domów. I bardzo dobrze! Długo tu i tak nie zabawi.
Miała już te szesnaście lat i przysługiwał jej przywilej pójścia
do colleg'u. Pomijając oczywiście fakt, że prędzej wysłałaby
całe sąsiedztwo na studia niż sama na nie poszła, ale ta pierwsza
koncepcja wydawała jej się coraz bardziej oczywista.
Z kontemplacji wyrwał ją
dostarczyciel gazet, który niewątpliwie gwizdał na Megan z
oniemiałą miną. Rzucił jej gazetę i pomachał ręką ignorując
kilka następnych domów. Bezzwłocznie spojrzała w dół i
dostrzegła tylko i wyłącznie skąpe figi i przylegającą do ciała
koszulkę. No tak, mogła się tego spodziewać. Skrzyżowała ręce
na piersiach i dumnie powędrowała zygzakowatym krokiem do prasy.
Podniosła zwinięty rulonik i spojrzała na pierwszą stronę. Nie
lubiła czytać gazet, to zazwyczaj należało do obowiązków jej
babci, ale zrobiła to odruchowo. Brakowało jej jeszcze ogromnych
pingli powiększających oczy i, tak jak to ma w zwyczaju Valentine,
kawę z cynamonem. Westchnęła, już tęskniąc do babci. Zaczęła
powoli zwracać się w kierunku domu, ciągnąc za sobą ociężałe
nogi.
- Proszę, proszę... miss
śmieciowego podkoszulka - usłyszała za sobą ten irytujący dźwięk
wydobywający się największego błędu ludzkości. Z tego
idiotycznego, nie mającego prawa bytu potwora - Sama E.V.A.N.S.A!
Zatrzymała się gwałtownie i odwróciła, ukazując swoje
przeraźliwie rozczochrane oblicze.
- Tyy!! Ja...! Nawet sobie nie
wyobrażasz... - próbowała wykrztusić w miarę logiczną obelgę.
Nie potrafiła. Złość emanowała z każdej komórki jej ciała,
pragnąc tylko i wyłącznie jednego... Zwinęła periodyk w
pierwotną formę i ruszyła na niego jak chmura gradowa.
- Yyy... - zaczął przedrzeźniać
Megan, szczerząc się jak pajac. - Może ujmę to inaczej –
odparł, wsuwając ręce do kieszeni. - Jak się czujesz po ostatnim
ataku szału?
- Czuję się brudna i zła! -
wrzasnęła na całe gardło. W końcu wyszło jej jakieś składne
zdanie dające mu choć w małej części do zrozumienia, jak bardzo
chciałaby go zmieść z globu. - A ty?! - warknęła na niego.
Uśmiechną się jeszcze szerzej, jakby tylko czekał, aż o to
zapyta.
- Hmm... No wiesz... - zaczął,
podchodząc do niej pewnym krokiem. Znowu byli tak blisko. Zadarła
głowę do góry i spojrzała na niego złowrogo. - Jak zawsze dużo
pięknych... - spojrzał na nią - ...seksownych... - zaczął wodzić
wzrokiem za jej skąpym ubiorem - ...widoków - dokończył z
uśmiechem. Lecz jego jakże poważną wypowiedź przerwała pięść
wymierzona w brzuch. - Auu! - zawył z bólu i skulił się, próbując
dociec, jak taka drobna osóbka ma tyle siły. - Za co, ty podły
człowieku?! - dodał z wyrzutem.
- Za twoje "piękne,
seksowne"! - ryknęła jeszcze bardziej rozzłoszczona niż
wcześniej. - Jeżeli nie odurzyłeś, nie odprawiłeś jakiegoś
chorego czary-mary, lub nie dałeś narkotyków Candy, to dziewczyna
musi być ślepa! - kontynuowała, kompletnie nie zwracając uwagi na
ludzi dookoła. Ku zdziwieniu dziewczyny, natychmiastowo się
wyprostował i na powrót przybrał minę idioty. - Czego się tak
szczerzysz, pajacu? - zapytała gotowa do kolejnego ciosu.
Zezłoszczona z wciąż niepozbieranymi myślami mogła zrobić coś,
nad czym zastanawiałaby się później. Czego żałowałaby wtedy,
kiedy to do niej dotrze.
- W istocie dlatego, że jesteś o
mnie zazdrosna - oznajmił, promieniejąc jak nigdy. A w Megan po
prostu się gotowało. Stąpał po cienkim lodzie, który kruszył
się z jego każdym kolejnym krokiem. Odruchowo wymierzyła mu drugi
cios w brzuch i tym razem poprawiła zmiażdżeniem stopy.
- Nie... - wykrztusiła łagodnie,
oddalając się od niego o kilka kroków. Wbiła wzrok w polbruk i
czekała, aż Sam da radę coś wystękać.
- Oj, zazdrosna, jak nic -
podsumował, wciąż walcząc z potwornym bólem przewracającym jego
wnętrzności na lewą stronę.
- Wiesz, co zaraz ci zrobię? - na
powrót przybrała bojową pozycję i podeszła do niego. Teraz
skojarzyła, co do niej powiedział.
- Domyśl się, Megan!
Zacisnęła zęby i z sykiem wzięła
głęboki wdech. Faktycznie, miała zamiar kolejny raz go uderzyć,
ale z jej perspektywy wydawało się to wspaniałą sprawą. Widzieć
chociaż tę odrobinę niezadowolenia - przeważnie - na jego
twarzy... To było piękne.
- Wiesz... - zacisnęła wargi i po
krótkim namyśle kontynuowała - Próbujesz mi wmówić, że jestem
przewidywalna?
- A ty próbujesz mi udowodnić, że
nie potrafię ci oddać?
- Ugh! Idę do domu...! Tak! Wezmę
swojego Pimpusia-Frankusia i... - przerwała, zaciskając powieki.
Skarciła się za te głupie zdrobnienie taty i mówiła dalej - ...
I wiesz, co? Nie będę musiała cię tam oglądać.
- A jeśli się nie zgodzę? -
zapytał rozbawiony jej postawą.
- To i tak wiesz, gdzie mam twoją
opinię - oznajmiła, biorąc trzęsącego się chiuaue na ręce.
Miała ochotę zatłuc te nieszczęsne stworzenie choćby gołymi
rękoma. Tu i teraz. Przez niego nie dość, że będzie miała na
głowie kolejny kłopot, to jeszcze przynosi jej pecha. Naciągnęła
kuszulę na pupę, możliwie zakrywając jak najwięcej czarnej
koronki i skierowała się do uchylonych drzwi. Jednak wciąż czuła
na całym ciele jego wzrok.
- A może cię podwieźć do
szkoły? - zaproponował, gdy stała już w progu.
Popatrzyła na niego podejrzliwie i
nie potrafiła rozszyfrować, czy to była obelga, czy po prostu miły
gest, którego nigdy się z jego strony nie spodziewała. Nie mogła
tego przyjąć do świadomości, więc stała tak i wpatrywała się w
niego nie wiedząc, co mu odpowiedzieć, co zrobić...
- No wiesz, ciągle próbuję
pomagać charytatywnie - sprostował z łobuzerskim uśmiechem
przylepionym do twarzy. No tak, teraz już wszystko zrobiło się
przejrzyste. W odpowiedzi uśmiechnęła się i wystawiła mu
środkowy palec, nie pozostawiając żadnych wątpliwości co do
tego. Odwróciła się tyłem i kopniakiem trzasnęła drzwiami.
Nie miała wiele czasu, żeby
dotelepać się do szkoły i zabrać wszystkie potrzebne graty, ale
wolała poświęcić to wszystko na rzecz porządnego, gorącego prysznica, który był niezawodny przy każdej okazji. Rzuciła psa,
nie patrząc gdzie upadnie i ruszyła przez schody do swojego pokoju.