sobota, 16 sierpnia 2014

Rozdział I - Ciekawe czy "panienki" wycackane do czerwoności uginają się pod wpływem ostrza z sobotniej wyprzedaży..., czyli o kolejnych klęskach. Część 1

    - Zdecydowanie buddyzm ma coś wspólnego z grzybicą – wymamrotała bez przekonania Megan, poruszając niebo i ziemię, żeby dokończyć..., ba! zacząć projekt na zajęcia. - Tyle że, gdy w grę wchodzi fizyka, dziwnym trafem wszystko traci jakikolwiek sens! - Rozwścieczona swoim ironicznym odkryciem, cisnęła zapiskami w przeogromny bałagan, jakiego ludzkość jeszcze nie poznała i poznać nie miała.

    Bez większego namysłu ześlizgnęła się z łóżka i powlokła na dół po telefon. Co chwila wydawała z siebie zduszony jęk dezaprobaty, wpadając na każdą kolejną ścianę. Zważywszy na to, że hol oświetlał jedynie blask księżyca, ledwo widziała czubek swojego nosa. Mogła zapalić światło, jasne... Ale po co marnować tyle czasu, gdy w tak łatwy i... przyjemny sposób zapoznawała się na nowo z każdym kolejnym nieopisanie ostrym kantem?

    Gdy tylko dziewczyna dopadła telefonu, usłyszała przeraźliwe skrzypnięcie drzwi kuchennych, a następnie podejrzany szelest. W pierwszej chwili skarciła się za niewybaczalne niedopatrzenie (na boga, co ją podkusiło, żeby nie zamykać tych przeklętych drzwi?!), a następnie dołożyła sobie mentalnego kopniaka za to, że nie potrafiła przypomnieć sobie krótkiego numeru telefonu na policję. A to był trzycyfrowy numer! TRZY CYFRY! Nie zaczęła dygotać ze strachu, o nie! Co chwila spoglądając na zakapturzoną postać, postanowiła wziąć sprawę w swoje ręce i nie panikować, tak jak to robią w amerykańskich filmach akcji. I tego właśnie powinna się obawiać najbardziej.

    Nie wzruszona zmierzała do pomieszczenia, w którym stał intruz. Miętosił coś w rękach z cichym szelestem, nie zwracając kompletnie uwagi na stojącą kilka kroków za nim Megan. Serce zaczęło jej łomotać jak nigdy i doszła do wniosku, że nie ma czym zadźgać napastnika oprócz słuchawki od telefonu . Szybko chwyciła jakiś drobny nożyk leżący na blacie. Tak, teraz się czuła o wiele bezpieczniej. Był w prawdzie do obierania owoców, ale i tak w jej ręce wyglądał groźnie. Przez chwilę zamarła w bezruchu, nasłuchując miarowego oddechu włamywacza. Postanowiła wkroczyć. Znienacka zapaliła światło i wisnęła jakąś głupotę:

    - Nie ruszaj się, łajzo, bo zrobię ci duuużo rzeczy, które będą booolały. Choćby tym bardzo poręcznym nożykiem wykonanym z zapewne hartowanej stali - zaczęła pleść z miną obłędu, lecz nie minęła chwila, gdy zakapturzona postać odwróciła się i ukazała swoje prawdziwe oblicze.

    Przez pewien moment Megan znieruchomiała, zastanawiając się, czy dobrze widzi. Gwałtownie wciągnęła powietrze do płuc i wstrzymała oddech. Jednak jej wzrok był w jak najlepszym porządku – to był Sam Evans, najpodlejsza i najbardziej arogancka księżniczka ze skłonnościami do wyolbrzymiania swojego ego, które stosunkowo do jego bezsensownego istnienia powinno być wdeptane dziesięć metrów pod ziemię.

    - Toż to sztylet z sobotniej wyprzedaży w supermarkecie... – zaczął kpiąco. Zdjął kaptur i ukazał swoje w pełni znienawidzone oblicze. Następnie wyszczerzył zęby i podszedł dziarskim krokiem do Megan.

    - Ugh, zrób wielki krok do tyłu i zakryj swoją twarz. Albo zrób cokolwiek, żebym cię nie musiała oglądać i zastanawiać się nad coraz nowszymi sposobami mordu, a ku mojemu zdziwieniu, dzięki tobie naprawdę jestem pomysłowa - poinformowała go, w dalszym ciągu nie opuszczając szmelcu z przeceny. - A teraz do rzeczy, daj mi jeden powód dla którego nie musiałabym się pozbywać mojej największej zmory... - Zamilkła na chwilę, wpatrując się w trzymane przez niego zakupy. Olśniło ją. Niestety było już stanowczo za późno na trzeźwe myślenie. Złagodniała trochę i opuściła nóż. - Masz tam może... M&M'sy? - Zapytała podejrzliwie, nie dając się zwariować, co było naprawdę ciężkim zadaniem.

    - Orzechowe - odparł porozumiewawczo Sam.

    Wyciągną saszetkę z i pomachał jej przed oczami.

    Próbowała.., naprawdę próbowała się powstrzymać od jakichkolwiek pochopnych decyzji, które były nieuniknione. Ale to co trzymał w rękach rządziło się własnymi zasadami. Podeszła do chłopaka i spróbowała wyrwać swój ulubiony smakołyk bez zbędnego żebrania.

    - Dawaj... mi... to... – postanowiła przejść do iście kulturalnego sposobu odebrania mu swoich ukochanych skarbeńków. Z bezsensownego skakania nie zrezygnowała. - Wolisz nie wiedzieć, do czego jestem zdolna, pajacu - nie czekała na jego odpowiedź i przyłożyła mu w brzuch. Nawet nie drgnął, tylko zachichotał z marnej próby. Może i była chuderlakiem, ale teraz starała się ze wszystkich sił sprawić mu ból. Inna sprawa, że największe niebezpieczeństwo stanowiła tylko dla samej siebie. A udowodniając swoją bezmyślność, w pewnej chwili potknęła się i przecięła rękę tym jakże niepozornym narzędziem do obierania. Ze zdziwieniem wpatrywała się w piekące zagłębienie na długości całej dłoni skąd obficie krwawiła. Na ten widok chłopak przewrócił oczami, zginając się, żeby pomóc jej wstać.

    - Ale ja cię nienawidzę – stwierdziła, nie wiedząc gdzie wsadzić swoją rękę. Nie słuchał. Z dokładnością obejrzał ranę, analizując całą sytuację.


    - Cieszę się, że jestem dla ciebie taki ważny – przerwał chwilę milczenia i wepchnął jej rękę pod bieżącą wodę.

    - Zabieraj się - warknęła do Sama, wciąż trzymającego ją za zranioną dłoń.

    - Zdaje mi się, że zaraziłem się gdzieś trądem, więc... – odparł lekceważąco.

Chciała go walnąć i zetrzeć mu ten cwany uśmieszek z twarzy, ale niestety jej splecione ręce nie nadawały się nawet do zrobienia tak prostej, standardowej czynności. Nadąsana stanęła grzecznie i zamilkła, wciąż odwracając od niego wzrok.

Nieoczekiwanie do kuchni wpadł nie kto inny jak babcia Megan, mówiąc najgłupszą, nie mającą najmniejszego sensu rzecz:

    - Och, Sam, dzięki za pomoc.

    - Nie ma za co, pani Thompson - rzucił odruchowo przez ramię. Uśmiechnął się głupawo do zdziwionej Megan i dodał: - Noszenie pani zakupów to dla mnie przyjemność.

    - Jaki z niego słodki chłopaczek - rozczuliła się Valentine, podchodząc do niego, pieszczotliwie szczypiąc w policzek. Uniosła lekko jedną brew. - Mężczyzna w sumie - zatrzepotała swoimi długimi rzęsami, a po jej twarzy można było poznać, że szykuje się do, jak ona to ujmuje, poszerzania horyzontów.

    - Ekhm... - Megan spróbowała zwrócić na siebie uwagę. - Robiłaś zakupy? - Zaczęła łagodnie - W środku nocy?!

    - O, złotko, nawet cię nie zauważyłam - spojrzała na wnuczkę, ponownie wyrywającą się z całych sił od tamującego krew Sama. - A ty znowu się okaleczasz – zacmokała z dezaprobatą i podeszła do torebek, wyciągając ich ukochaną, niezdrową żywność. - Monopolowy jest otwarty dwadzieścia cztery godziny na dobę - oznajmiła babcia, wyrywając ją z zamyślenia. Sam spojrzał na nią, jakby dokładnie wiedział, o czym właśnie myślała. Uśmiechną się do niej, lecz ona tego nie odwzajemniła. Babcia postawiła na blacie dwie ogromne butelki czerwonego wina i zadowolona z siebie spoglądała na mało zaskoczoną dwójkę. Megan zakryła swoją twarz ręką, żeby uniknąć rozbawionego spojrzenia Sama. - I na dodatek dają gratisy - pokazała jakąś skąpą czerwoną bieliznę.

    - O mój... - zaczęła przeraźliwie, patrząc przez dłoń na to, co seniorka właśnie wyprawiała. Chłopak wykorzystał chwilę rozproszenia.

    - Babciu, łap go! Ten bezwstydnik wziął moje cukierki!!! - wisnęła, ale niestety Valentine była zbyt zajęta swoimi procentami, podziwiając z fascynacją każdy milimetr kwadratowy zielonkawych butelek.

    Ze wściekłości prawie z niej kipiało, dlatego, dla przyzwoitości, odczekała dwie minuty i zaczęła swoje kazanie:

    - Babciu.., jesteś najmniej odpowiedzialną i najmniej moralną osobą jaką znam - popatrzyła na nalewającą sobie alkohol Valentine. Zamknęła na chwilę oczy, żeby się uspokoić i kontynuowała. - Kobiety w twoim wieku nie powinny spożywać alkoholu, ani zawierać przelotnych kontaktów - próbowała przemówić jej do rozsądku. Spojrzała pytająco na dziewczynę. - Owszem, babciu, mówię o naszym sąsiedzie obok....

    - Chcesz trochę? - wtrąciła się w pół zdania, wskazując na butelkę. Wiedziała, że nie odmówi swojej poczciwej babuni z okularami na nosie, więc zaczęła nalewać.

    - Ty porąbana pijaczko - skomentowała z niedowierzaniem Megan, po czym wzięła kieliszek.



    Była za piętnaście ósma, gdy Megan się obudziła. Leżała półprzytomna na blacie kuchennym, a wracając myślami do wieczora... W pierwszej kolejności złapała się za pulsującą, obolałą głowę. Wstała, chybocząc się na boki i torowała sobie drogę do łazienki, gdzie oczywiście spotkała babcię. Znała ją od urodzenia i została przez nią praktycznie wychowana, więc wcale ją nie dziwiło, gdy niedowidząca staruszka z burzą siwych loków na głowie i sporą nadwagą przymierzała coraz to odważniejsze stroje, wypinając się do lustra. Stanęła w wejściu i oparła się niezdarnie o framugę, potykając się przy tym jak ostatnia łamaga.

    - Upiłaś niepełnoletnią - burknęła, czkając co chwilę. - Jak... ci... nie wstyd?

    - Zgadnij... - odparła ze swoim diabelskim uśmieszkiem. - Bo przecież... Jestem tylko niezrównoważoną, starszą panią - wytłumaczyła, malując usta na intensywną czerwień.

    Mimowolnie przewróciła oczami. Valentine zapewne znowu się wybierała na swoje piżama party do sąsiadki, kilka przecznic stąd. Nie miałaby nic do tego, gdyby, jak normalne staruszki, posiedziały sobie przez kilka godzin przed telewizorem, przewracając w rękach włóczkę, ale że odbywały się tam chore, niemoralne zabawy..., a jej babcia wracała z tych wieczorków bez połowy ubrań, miała kilka zastrzeżeń co do tego. Wzięła głęboki wdech i na chwilę zamknęła oczy, pozwalając sobie, żeby myśli swobodnie krążyły po jej obolałej głowie.

    - W każdym razie zbieram się POWOLI do szkoły, kryminalistko - wymamrotała, wpatrując się zobojętniałym wzrokiem w swoje ubrudzone mąką oblicze. - Będę się za ciebie modlić, bezbożnico...

    Ech.., spędzona noc z babcią równa się wyzbyciu resztek przyzwoitości.

    Uśmiechnęła się i zawędrowała do obrzydliwie brudnej kuchni po aspirynę. Niechętnie spojrzała na nudny, ścienny zegar z motylkiem. Dopiero minutę później zrozumiała powagę sytuacji. Miała zaledwie dziesięć minut, aby dotrzeć do szkoły. Wzruszyła lekceważąco ramionami i wygrzebała z szuflady tabletkę wraz z butelkowaną wodą. Przysięgłaby nawet, że osiągnęłaby spokój ducha, gdyby nie kolejne olśnienie miażdżące jej drobny móżdżek na drobne kawałeczki.

    - Valentinaaa! - Ryknęła przełknąwszy gorzko łyk napoju.

Zanim się obudziła, dobre kilka razy potknęła się o ostre kanty blatów, które z niewyjaśnionej przyczyny stawały się jej torem przeszkód do salonu. W głowie widziała jedynie paskudnie ogromny szyld z napisem: PRZECHLAPANE. Zacisnęła wargi krzywiąc się jeszcze bardziej.

    - BABCIU!

   Nieoczekiwanie obie panie wpadły na siebie w przejściu.

    - Dobra, dobra... Przyznaję, może coś dosypałam do... - dukała coś pod nosem, poprawiając nerwowo różową, niezwykle obcisłą sukienkę.

    - Nie, babciu - przerwała jej z miną zdruzgotanej kobiety na skraju załamania nerwowego. - Przypomnij mi, niemoralna sklerotyczko, kiedy rodzice przyjeżdżają, bo jakoś mi wypadło z głowy... to chyba tak jakoś... ZA PIĘĆ MINUT!

    Zgroza w oczach Valentiny szerzyła się niemiłosiernie z każdą kolejną chwilą świadomości. Megan mogłaby przysiądź, iż widziała trybiki leniwie obracające się w jej głowie, co przyprawiło ją o jeszcze większy amok. Wydęła dolną wargę, powstrzymując szloch rozpaczy.

    - No... Jakieś ostatnie słowo, przyszła martwa seniorko rodu Thompsonów?

    - Tak... "mamy przechlapane" i "do garów, wnuczko"! - Wykrzyczała teatralnie, wskazując kuchnię. Popędziły, pokonując barierę prędkości światła. No... przynajmniej tak im się wydawało.

    Uwijały się jak w ukropie a i tak wszystkiego było pełno. Obie działały jak sprawna, naoliwiona maszyna przyzwyczajona do takich i podobnych akcji. Zgrywały się niemal do perfekcji, podając sobie rzutem różne rzeczy, otwierając odpowiednie szuflady, gdzie druga wrzucała puste pudełka po lodach... Standardowe miliony opakowań po czipsach i innych świństwach przy telewizorze, multum kurzu na każdym meblu, że już nie wspominając o dywanach i podłogach bez najmniejszej skruchy lądowały w trzydrzwiowej szafie, przeistaczając się w śmiertelną pułapkę na pierwszego lepszego, który odważy się otworzyć śmiercionośną garderobę. W trakcie szturmu przeprowadzonego na brud zbierany równo przez miesiąc, dziewczyna zdołała się spakować do szkoły. Babcia rzuciła jej drugie śniadanie -kanapka z masłem orzechowym i M&M'sami i była niemal gotowa.

    - Czas? - wrzasnęła Megan, zamykając ostatkami sił szafę.

    - Siódma pięćdziesiąt dziewięć! Masz minutę! Uciekaj! - odkrzyknęła jej babcia, wyrzucając ostatni brudny talerz do ogródka.

    - Jesteś tego pewna? Mogę zostać, poświęcić się...

    - Jesteś młoda, jeszcze całe życie przed tobą, uciekaj zanim zmienię swoje zdanie!

    Dziewczyna trzasnęła za sobą drzwiami i już jej nie było.


    W popłochu, zarzuciła plecak na ramię i wybiegła przed dom. Stwierdziła, że nie dojdzie na czas, więc jeszcze się ubierając, chwyciła biało-różowy rowerek swojej babci wcisnęła na nos ciemne okulary.

    A oto proszę państwa kolejny sukces młodziutkiej Megan Thompson! Właśnie ominęła poranne, comiesięczne spotkanie z rodzicami! - rozwiszczała się w głowie w ostatniej chwili znikając z pola widzenia samochodu wjeżdżającego na jej podjazd.



    Posunęła środkiem jezdni jak błyskawica, naciągając kaptur na miarę swoich możliwości. Utknęła na czerwonym świetle. Rozejrzała się dookoła podejrzliwie i na wszelki wypadek opuściła głowę, patrząc na swoje brudne, czerwone tenisówki. Zacisnęła ręce na kierownicy i oparła się na niej, ciężko dysząc. Wtedy właśnie usłyszała tą ogłuszającą, niemalże idiotyczną muzykę z podjeżdżającego obok samochodu. Był to zwykły, czarny jeep, którymi jeździła większość narodu. Na siedzeniu pasażera siedziała jakaś bliżej niezidentyfikowana uczennica, próbująca zagłuszyć bębniące głośniki swoim idiotycznym śmiechem. Poznała ją po chwili nieprzyjemnego myślenia. Candy Hornful, szkolna ladacznica, pozbawiona jakiejkolwiek logiki, czy nawet pozorów szczątkowego intelektu. Jak widać, dla płci przeciwnej kompletne otumanienie było raczej zaletą niż dyskwalifikującym defektem. Megan wsparła głowę o zabandażowaną rękę i z wymuszonym współczuciem wpatrywała się w platynową blondynkę. Piękną chwilę wyśmiewania się z niej w myślach zniszczył tylko i wyłącznie wtórujący jej kierowca. Blond kierowca. O przyjemnym, znajomym głosie... I wtem zrozumiała, że stojący obok niej samochód widzi prawie codziennie po drugiej stronie ulicy. W jednej chwili gniew ogarnął całe jej ciało. Miała tylko jedno roszczenie co do tych dwojga. Zdeptać ich i upokorzyć w każdy możliwy sposób, zadając im przy tym tyle bólu, na ile miłosierny Bóg pozwoli.

    - Jak tam ręka, masochistyczna alkoholiczko? - Usłyszała, a zza wciąż chichoczącej "piękności" wychyliła się najgorsza wersja obaw Megan - Sam. 

   - Nie wyrażam chęci rozmowy, potworze. Zabrałeś M&M' sy, zrujnowałeś życie i wypaczyłeś psychikę - odparła, krzyżując ręce na piersi. Wciąż wpatrywała się tępo w przestrzeń, podjeżdżając coraz bliżej krawędzi jezdni. Po raz kolejny usłyszała nasilające się i wysoce irytujące chichoty. DOŚĆ!

    - Spokojnie, wiem co robić w takich sytuacjach - zwrócił się bajerancko do dziewczyny obok i poruszył szarmancko brwiami.
    - Wiem, że trudno ci żyć z twoją ułomnością, bo naprawdę jest wyjątkowa, ale nie wiedziałam, że musisz się aż tak dowartościowywać - spojrzała z pogardą na dziewczynę obok, która pokwitowała to uśmiechem. Zapewne nie wiedziała nawet o co chodzi. Ale kto by na nią patrzył? To była sprawa między tych dwoje. Olać blondi!

    I najwyraźniej to tylko go nakręciło do dalszej rozmowy. Uradowany ciągną ją dalej, jakby tylko na to czekał.

    - Candy mówi, że pracuje charytatywnie - rzekł z łobuzerskim uśmieszkiem.

    Bo gdzie indziej ją przyjmą? - pomyślała dziewczyna.

    - I powiem ci, że jest to bardzo szlachecki gest z jej strony, nie uważasz prosta dziewko? - ciągnął podejrzliwie przyjaźnie jak na jego uprzejmość stosowaną. Dziewczyna jednak ograniczyła się do obojętnego wzruszenia ramionami i świdrowania go swoim wyczekującym czujnym spojrzeniem. Nie myliła się... - dlatego mogę ci coś zaoferować - spojrzał na nią rozbawiony jak nigdy. - Może popcham cię do szkoły moim samochodem? Nalegam! - Ledwo powstrzymywał się od wybuchu śmiechu i zatykał buzię rechoczącej dziewczynie. Przez chwilę myślała, że zejdzie z tego idiotycznego roweru. Opanowała się w ostatniej chwili, gdy już się do tego przymierzała. Na powrót przymknęła powieki i modliła się o zielone światło. Była niemalże gotowa zabić za dobry łom, którym mogłaby poczęstować auto chłopaka. Jakkolwiek, wszystko przerwał niedorzeczny, a może i pierwszy pomysł Candy:

    - Albo zrobimy wyścig! - pisnęła, podskakując na fotelu, robiąc dziwne ruchy rękoma.

    - Coooo?! - spojrzała na nią, za późno. Sam podchwycił ideę. Jego oczy pojaśniały ukazując rozżarzone do czerwoności szaleństwo.

    - Do szkoły. Teraz. Wygrany dostaje torbę M&M' sów - chwycił coś z tylnego siedzenia i pokazał największą paczkę jej ulubionych cukierków jaką w życiu widziała. - Założę się, że kolejny raz PRZEGRASZ...
    Zanim się obejrzał założyła kask i pokazała mu gestami, że nie żyje. Jeszcze raz obrzucili się jednoznacznymi spojrzeniami żądzy wygranej i spojrzeli na światła.

    Sam wciąż dociskał gazu na sprzęgle, wydając przy tym bojowe okrzyki. A Megan przygotowywała się do startu myśląc, tylko i wyłącznie o wygranej. Widziała przed sobą dużą grupę samochodów, dlatego była pewna, że wygra. Po prostu to było nieuniknione.

    Zerknęli na siebie jeszcze raz przed startem i w końcu pojawiło się zielone światło. Ruszyli jak przystało na wyścig, lecz Sam wyprzedzał ją w błyskawicznym tempie. Jakimś cudem wyminął ogromny korek i gwałtownie skręcił w prawo. Słysząc zadowolone krzyki Candy, zebrała w sobie siłę, żeby ich dogonić. Skręciła w skrót, którym zawsze chodzi do szkoły. Kilka razy zawróciła i wyjeżdżając z alejki, jechała już równo z ciemnym jeepem. Jej zmęczenia nie można było oddać w słowach. Zlepione potem kosmyki długich, nieuczesanych włosów przylepiały się co chwila do gorących policzków dziewczyny, a jej zesztywniałe mięśnie ledwo trzymały ją na siodełku. Jedynie przypływ adrenaliny robił cud nad cudami i trzymał tą fanatyczkę na rowerze.

    Zerknęła w stronę szkoły. Na jej nieszczęście cała gromada wyszła obejrzeć te widowisko. Wszyscy jednomyślnie wykrzykiwali imię tego parszywego drania, który wygrywał, a ona nie mogła na to nic poradzić, co niezwykle ją sfrustrowało. Nawet jej jedyna przyjaciółka, Juliet bez jakichkolwiek krępacji wiszczała na całe gardło: "Sam, wygrasz!" Powinna się wstydzić, oj powinna!

    Odwróciła głowę, żeby popatrzeć na wyszczerzonego idiotę, który ją do tego namówił i stało się. W jednej chwili rąbnęła rowerem w ścianę kontenera ze śmieciami i wyskoczyła z siodełka popychana przez pęd jazdy. Nie miała pojęcia co się dzieje. Nie myślała, że wyląduje cała, ale przeleciawszy dwa metry wylądowała w śmieciach. W śmierdzących odpadkach z całej tej zasyfionej szkoły. Leżała na wznak na jakichś kartonach, nie mając nawet siły ruszyć obolałymi nogami. Jedyne co dobiegało tu ze świata zewnętrznego to zagłuszone jej sapaniem zadowolone okrzyki tych pawianów i pisk opon. Czekała na kogoś, kto by jej pomógł, ale nikt się nie zjawił. Próbowała wstać o własnych siłach, ale tylko zbłaźniła się pokazując swoją przegraną twarz widowni niosącej Sama na rękach. Zerkał na nią co chwila z triumfalnym uśmiechem, a jej jedyną ambicją życiową stało się wyjście z tego ogromniastego zbiorowiska odpadków, tak żeby nikt tego dramatu nie widział. Walnęła się na środku sterty jakichś papierów i czekała, aż wszyscy się rozejdą. Wreszcie nad jej twarzą zamajaczył jakiś cień.

    - W końcu - wyjęczała prawie ze łzami w oczach. Po krótkiej chwili zrozumiała, że to dozorca i wnioskując z jego miny nie miał zamiaru nawet podać jej ręki.

    - Jej, naprawdę jesteś masochistyczną łamagą - powiedziawszy to zamknął pokrywę śmietnika zostawiając ją w ciemnościach. - Żyje! - krzyknął i po chwili wszyscy zamilkli i wybuchli śmiechem.

    - Pan też?! - wrzasnęła za nim na granicy depresji. Westchnęła i zaczęła analizować całą swoją wpadkę od początku do końca - po raz kolejny. Jęknęła głośno i była pewna, że już nic nie uratuje jej zszarganej reputacji. Taa, kogo ona chciała oszukać. Nie posiadała czegoś takiego jak reputacja. Ona czołgała się kilka kilometrów pod dnem i całym mułem tych dziwaków. Ba! Była dnem dna! 
   Złapała się za głowę i wisnęła, żeby wyładować złość, wcześniej skumulowaną przez Idiotę i całokształt jej życia. Podłej kpiny życia, miała na myśli.

3 komentarze:

  1. hahahaha o kurde dziewczyno rozwaliłaś mnie xD
    dawno tak się nie uśmiałam, czytając jakiś blog. Nie mam pojęcia, czy było to umyślne, czy nie, ale przynajmniej poprawiłaś mi humor. Wielkie dzięki :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Wreszcie ktoś docenił mój kunszt :p

      Usuń
  2. Super:) Tego bloga czyta się jak prawdziwą książkę. Zatem idę czytać dalej;))

    OdpowiedzUsuń