- Zdecydowanie buddyzm ma coś
wspólnego z grzybicą – wymamrotała bez przekonania Megan,
poruszając niebo i ziemię, żeby dokończyć..., ba! zacząć
projekt na zajęcia. - Tyle że, gdy w grę wchodzi fizyka, dziwnym
trafem wszystko traci jakikolwiek sens! - Rozwścieczona swoim
ironicznym odkryciem, cisnęła zapiskami w przeogromny bałagan,
jakiego ludzkość jeszcze nie poznała i poznać nie miała.
Bez większego namysłu ześlizgnęła
się z łóżka i powlokła na dół po telefon. Co chwila wydawała
z siebie zduszony jęk dezaprobaty, wpadając na każdą kolejną
ścianę. Zważywszy na to, że hol oświetlał jedynie blask
księżyca, ledwo widziała czubek swojego nosa. Mogła zapalić
światło, jasne... Ale po co marnować tyle czasu, gdy w tak łatwy
i... przyjemny sposób zapoznawała się na nowo z każdym kolejnym
nieopisanie ostrym kantem?
Gdy tylko dziewczyna dopadła
telefonu, usłyszała przeraźliwe skrzypnięcie drzwi kuchennych, a
następnie podejrzany szelest. W pierwszej chwili skarciła się za
niewybaczalne niedopatrzenie (na boga, co ją podkusiło, żeby nie
zamykać tych przeklętych drzwi?!), a następnie dołożyła sobie
mentalnego kopniaka za to, że nie potrafiła przypomnieć sobie
krótkiego numeru telefonu na policję. A to był trzycyfrowy numer!
TRZY CYFRY! Nie zaczęła dygotać ze strachu, o nie! Co chwila
spoglądając na zakapturzoną postać, postanowiła wziąć sprawę
w swoje ręce i nie panikować, tak jak to robią w amerykańskich
filmach akcji. I tego właśnie powinna się obawiać najbardziej.
Nie wzruszona zmierzała do
pomieszczenia, w którym stał intruz. Miętosił coś w rękach z
cichym szelestem, nie zwracając kompletnie uwagi na stojącą kilka
kroków za nim Megan. Serce zaczęło jej łomotać jak nigdy i
doszła do wniosku, że nie ma czym zadźgać napastnika oprócz
słuchawki od telefonu . Szybko chwyciła jakiś drobny nożyk leżący
na blacie. Tak, teraz się czuła o wiele bezpieczniej. Był w
prawdzie do obierania owoców, ale i tak w jej ręce wyglądał
groźnie. Przez chwilę zamarła w bezruchu, nasłuchując miarowego
oddechu włamywacza. Postanowiła wkroczyć. Znienacka zapaliła
światło i wisnęła jakąś głupotę:
- Nie ruszaj się, łajzo, bo zrobię
ci duuużo rzeczy, które będą booolały. Choćby tym bardzo
poręcznym nożykiem wykonanym z zapewne hartowanej stali - zaczęła
pleść z miną obłędu, lecz nie minęła chwila, gdy zakapturzona
postać odwróciła się i ukazała swoje prawdziwe oblicze.
Przez pewien moment Megan
znieruchomiała, zastanawiając się, czy dobrze widzi. Gwałtownie
wciągnęła powietrze do płuc i wstrzymała oddech. Jednak jej
wzrok był w jak najlepszym porządku – to był Sam Evans,
najpodlejsza i najbardziej arogancka księżniczka ze skłonnościami do
wyolbrzymiania swojego ego, które stosunkowo do jego bezsensownego
istnienia powinno być wdeptane dziesięć metrów pod ziemię.
- Toż to sztylet z sobotniej
wyprzedaży w supermarkecie... – zaczął kpiąco. Zdjął kaptur i
ukazał swoje w pełni znienawidzone oblicze. Następnie wyszczerzył
zęby i podszedł dziarskim krokiem do Megan.
- Ugh, zrób wielki krok do tyłu i
zakryj swoją twarz. Albo zrób cokolwiek, żebym cię nie musiała
oglądać i zastanawiać się nad coraz nowszymi sposobami mordu, a
ku mojemu zdziwieniu, dzięki tobie naprawdę jestem pomysłowa -
poinformowała go, w dalszym ciągu nie opuszczając szmelcu z
przeceny. - A teraz do rzeczy, daj mi jeden powód dla którego nie
musiałabym się pozbywać mojej największej zmory... - Zamilkła na
chwilę, wpatrując się w trzymane przez niego zakupy. Olśniło ją.
Niestety było już stanowczo za późno na trzeźwe myślenie.
Złagodniała trochę i opuściła nóż. - Masz tam może... M&M'sy? - Zapytała podejrzliwie, nie dając się zwariować, co było
naprawdę ciężkim zadaniem.
- Orzechowe - odparł
porozumiewawczo Sam.
Wyciągną saszetkę z i pomachał
jej przed oczami.
Próbowała.., naprawdę próbowała
się powstrzymać od jakichkolwiek pochopnych decyzji, które były
nieuniknione. Ale to co trzymał w rękach rządziło się własnymi
zasadami. Podeszła do chłopaka i spróbowała wyrwać swój
ulubiony smakołyk bez zbędnego żebrania.
- Dawaj... mi... to... –
postanowiła przejść do iście kulturalnego sposobu odebrania mu
swoich ukochanych skarbeńków. Z bezsensownego skakania nie
zrezygnowała. - Wolisz nie wiedzieć, do czego jestem zdolna, pajacu
- nie czekała na jego odpowiedź i przyłożyła mu w brzuch. Nawet
nie drgnął, tylko zachichotał z marnej próby. Może i była
chuderlakiem, ale teraz starała się ze wszystkich sił
sprawić mu ból. Inna sprawa, że największe niebezpieczeństwo
stanowiła tylko dla samej siebie. A udowodniając swoją
bezmyślność, w pewnej chwili potknęła się i przecięła rękę
tym jakże niepozornym narzędziem do obierania. Ze zdziwieniem
wpatrywała się w piekące zagłębienie na długości całej dłoni
skąd obficie krwawiła. Na ten widok chłopak przewrócił oczami,
zginając się, żeby pomóc jej wstać.
- Ale ja cię nienawidzę –
stwierdziła, nie wiedząc gdzie wsadzić swoją rękę. Nie słuchał.
Z dokładnością obejrzał ranę, analizując całą sytuację.
- Cieszę się, że jestem dla
ciebie taki ważny – przerwał chwilę
milczenia i wepchnął jej rękę pod bieżącą wodę.
- Zabieraj się - warknęła
do Sama, wciąż trzymającego ją za zranioną dłoń.
- Zdaje mi się, że zaraziłem się
gdzieś trądem, więc... – odparł lekceważąco.
Chciała go walnąć i zetrzeć mu
ten cwany uśmieszek z twarzy, ale niestety jej splecione ręce
nie nadawały się nawet do zrobienia tak prostej, standardowej
czynności. Nadąsana stanęła grzecznie i zamilkła, wciąż
odwracając od niego wzrok.
Nieoczekiwanie do kuchni wpadł nie
kto inny jak babcia Megan, mówiąc najgłupszą, nie mającą
najmniejszego sensu rzecz:
- Och, Sam, dzięki za pomoc.
- Nie ma za co, pani Thompson -
rzucił odruchowo przez ramię. Uśmiechnął się głupawo do
zdziwionej Megan i dodał: - Noszenie pani zakupów to dla mnie
przyjemność.
- Jaki z niego słodki chłopaczek
- rozczuliła się Valentine, podchodząc do niego, pieszczotliwie
szczypiąc w policzek. Uniosła lekko jedną brew. - Mężczyzna w
sumie - zatrzepotała swoimi długimi rzęsami, a po jej twarzy można
było poznać, że szykuje się do, jak ona to ujmuje, poszerzania
horyzontów.
- Ekhm... - Megan spróbowała
zwrócić na siebie uwagę. - Robiłaś zakupy? - Zaczęła łagodnie
- W środku nocy?!
- O, złotko, nawet cię nie
zauważyłam - spojrzała na wnuczkę, ponownie wyrywającą się z
całych sił od tamującego krew Sama. - A ty znowu się okaleczasz –
zacmokała z dezaprobatą i podeszła do torebek, wyciągając ich
ukochaną, niezdrową żywność. - Monopolowy jest otwarty dwadzieścia cztery godziny na dobę -
oznajmiła babcia, wyrywając ją z zamyślenia. Sam spojrzał na nią,
jakby dokładnie wiedział, o czym właśnie myślała. Uśmiechną
się do niej, lecz ona tego nie odwzajemniła. Babcia
postawiła na blacie dwie ogromne butelki czerwonego wina i
zadowolona z siebie spoglądała na mało zaskoczoną dwójkę. Megan
zakryła swoją twarz ręką, żeby uniknąć rozbawionego spojrzenia
Sama. - I na dodatek dają gratisy - pokazała jakąś skąpą
czerwoną bieliznę.
- O mój... - zaczęła
przeraźliwie, patrząc przez dłoń na to, co seniorka właśnie
wyprawiała. Chłopak wykorzystał chwilę rozproszenia.
- Babciu, łap go! Ten bezwstydnik
wziął moje cukierki!!! - wisnęła, ale niestety Valentine była
zbyt zajęta swoimi procentami, podziwiając z fascynacją każdy
milimetr kwadratowy zielonkawych butelek.
Ze wściekłości prawie z niej
kipiało, dlatego, dla przyzwoitości, odczekała dwie minuty i
zaczęła swoje kazanie:
- Babciu.., jesteś najmniej
odpowiedzialną i najmniej moralną osobą jaką znam - popatrzyła
na nalewającą sobie alkohol Valentine. Zamknęła na chwilę oczy,
żeby się uspokoić i kontynuowała. - Kobiety w twoim wieku nie
powinny spożywać alkoholu, ani zawierać przelotnych kontaktów -
próbowała przemówić jej do rozsądku. Spojrzała pytająco na
dziewczynę. - Owszem, babciu, mówię o naszym sąsiedzie obok....
- Chcesz trochę? - wtrąciła się
w pół zdania, wskazując na butelkę. Wiedziała, że nie odmówi
swojej poczciwej babuni z okularami na nosie, więc zaczęła
nalewać.
- Ty porąbana pijaczko - skomentowała
z niedowierzaniem Megan, po czym wzięła kieliszek.
Była za piętnaście ósma, gdy
Megan się obudziła. Leżała półprzytomna na blacie kuchennym, a
wracając myślami do wieczora... W pierwszej kolejności złapała się za
pulsującą, obolałą głowę. Wstała, chybocząc się na
boki i torowała sobie drogę do łazienki, gdzie oczywiście
spotkała babcię. Znała ją od urodzenia i została przez nią
praktycznie wychowana, więc wcale ją nie dziwiło, gdy niedowidząca
staruszka z burzą siwych loków na głowie i sporą nadwagą
przymierzała coraz to odważniejsze stroje, wypinając się do
lustra. Stanęła w wejściu i oparła się niezdarnie o framugę,
potykając się przy tym jak ostatnia łamaga.
- Upiłaś niepełnoletnią -
burknęła, czkając co chwilę. - Jak... ci... nie wstyd?
- Zgadnij... - odparła ze swoim
diabelskim uśmieszkiem. - Bo przecież... Jestem tylko
niezrównoważoną, starszą panią - wytłumaczyła, malując usta
na intensywną czerwień.
Mimowolnie przewróciła oczami.
Valentine zapewne znowu się wybierała na swoje piżama party do
sąsiadki, kilka przecznic stąd. Nie miałaby nic do tego, gdyby,
jak normalne staruszki, posiedziały sobie przez kilka godzin przed
telewizorem, przewracając w rękach włóczkę, ale że odbywały
się tam chore, niemoralne zabawy..., a jej babcia wracała z tych
wieczorków bez połowy ubrań, miała kilka zastrzeżeń co do tego.
Wzięła głęboki wdech i na chwilę zamknęła oczy, pozwalając
sobie, żeby myśli swobodnie krążyły po jej obolałej głowie.
- W każdym razie zbieram się
POWOLI do szkoły, kryminalistko - wymamrotała, wpatrując się
zobojętniałym wzrokiem w swoje ubrudzone mąką oblicze. - Będę
się za ciebie modlić, bezbożnico...
Ech.., spędzona noc z babcią
równa się wyzbyciu resztek przyzwoitości.
Uśmiechnęła się i
zawędrowała do obrzydliwie brudnej kuchni po aspirynę. Niechętnie
spojrzała na nudny, ścienny zegar z motylkiem. Dopiero minutę
później zrozumiała powagę sytuacji. Miała zaledwie dziesięć
minut, aby dotrzeć do szkoły. Wzruszyła lekceważąco ramionami i
wygrzebała z szuflady tabletkę wraz z butelkowaną wodą. Przysięgłaby nawet, że osiągnęłaby
spokój ducha, gdyby nie kolejne olśnienie miażdżące jej drobny
móżdżek na drobne kawałeczki.
- Valentinaaa! - Ryknęła
przełknąwszy gorzko łyk napoju.
Zanim się obudziła, dobre
kilka razy potknęła się o ostre kanty blatów, które z
niewyjaśnionej przyczyny stawały się jej torem przeszkód do
salonu. W głowie
widziała jedynie paskudnie ogromny szyld z napisem: PRZECHLAPANE. Zacisnęła wargi krzywiąc się jeszcze bardziej.
- BABCIU!
Nieoczekiwanie obie panie wpadły na
siebie w przejściu.
- Dobra, dobra... Przyznaję, może
coś dosypałam do... - dukała coś pod nosem, poprawiając nerwowo
różową, niezwykle obcisłą sukienkę.
- Nie, babciu - przerwała jej z miną
zdruzgotanej kobiety na skraju załamania nerwowego. - Przypomnij mi,
niemoralna sklerotyczko, kiedy rodzice przyjeżdżają, bo jakoś mi
wypadło z głowy... to chyba tak jakoś... ZA PIĘĆ
MINUT!
Zgroza w oczach Valentiny
szerzyła się niemiłosiernie z każdą kolejną chwilą
świadomości. Megan mogłaby przysiądź, iż widziała trybiki
leniwie obracające się w jej głowie, co przyprawiło ją o jeszcze
większy amok. Wydęła dolną wargę, powstrzymując szloch
rozpaczy.
-
No... Jakieś ostatnie słowo, przyszła martwa seniorko rodu
Thompsonów?
- Tak... "mamy przechlapane"
i "do garów, wnuczko"! - Wykrzyczała teatralnie, wskazując kuchnię. Popędziły, pokonując barierę prędkości światła. No...
przynajmniej tak im się wydawało.
Uwijały się jak w ukropie a
i tak wszystkiego było pełno. Obie działały jak sprawna,
naoliwiona maszyna przyzwyczajona do takich i podobnych akcji.
Zgrywały się niemal do perfekcji, podając sobie rzutem różne
rzeczy, otwierając odpowiednie szuflady, gdzie druga wrzucała puste
pudełka po lodach... Standardowe miliony opakowań po czipsach i
innych świństwach przy telewizorze, multum kurzu na każdym meblu,
że już nie wspominając o dywanach i podłogach bez najmniejszej
skruchy lądowały w trzydrzwiowej szafie, przeistaczając się w
śmiertelną pułapkę na pierwszego lepszego, który odważy się otworzyć śmiercionośną garderobę. W trakcie
szturmu przeprowadzonego na brud zbierany równo przez miesiąc,
dziewczyna zdołała się spakować do szkoły. Babcia rzuciła jej
drugie śniadanie -kanapka z masłem orzechowym i M&M'sami i była
niemal gotowa.
-
Czas? - wrzasnęła Megan, zamykając ostatkami sił szafę.
-
Siódma pięćdziesiąt dziewięć! Masz minutę! Uciekaj! -
odkrzyknęła jej babcia, wyrzucając ostatni brudny talerz do
ogródka.
-
Jesteś tego pewna? Mogę zostać, poświęcić się...
-
Jesteś młoda, jeszcze całe życie przed tobą, uciekaj zanim
zmienię swoje zdanie!
Dziewczyna trzasnęła za sobą drzwiami i już jej nie było.
W popłochu, zarzuciła
plecak na ramię i wybiegła przed dom. Stwierdziła, że nie dojdzie
na czas, więc jeszcze się ubierając, chwyciła biało-różowy rowerek swojej babci wcisnęła na nos ciemne
okulary.
A oto proszę państwa kolejny
sukces młodziutkiej Megan Thompson! Właśnie ominęła poranne,
comiesięczne spotkanie z rodzicami! - rozwiszczała się w głowie w
ostatniej chwili znikając z pola widzenia samochodu wjeżdżającego
na jej podjazd.
Posunęła środkiem jezdni jak
błyskawica, naciągając kaptur na miarę swoich możliwości. Utknęła na czerwonym świetle. Rozejrzała się dookoła
podejrzliwie i na wszelki wypadek opuściła głowę, patrząc na
swoje brudne, czerwone tenisówki. Zacisnęła ręce na kierownicy i
oparła się na niej, ciężko dysząc. Wtedy właśnie usłyszała
tą ogłuszającą, niemalże idiotyczną muzykę z podjeżdżającego
obok samochodu. Był to zwykły, czarny jeep, którymi jeździła
większość narodu. Na siedzeniu pasażera siedziała jakaś bliżej niezidentyfikowana uczennica, próbująca zagłuszyć bębniące głośniki swoim
idiotycznym śmiechem. Poznała ją po chwili nieprzyjemnego myślenia. Candy
Hornful, szkolna ladacznica, pozbawiona jakiejkolwiek logiki, czy nawet pozorów szczątkowego intelektu. Jak widać,
dla płci przeciwnej kompletne otumanienie było raczej zaletą niż
dyskwalifikującym defektem. Megan wsparła głowę o zabandażowaną
rękę i z wymuszonym współczuciem wpatrywała się w platynową
blondynkę. Piękną
chwilę wyśmiewania się z niej w myślach zniszczył tylko i
wyłącznie wtórujący jej kierowca. Blond kierowca. O przyjemnym,
znajomym głosie... I wtem zrozumiała, że stojący obok niej
samochód widzi prawie codziennie po drugiej stronie ulicy. W jednej
chwili gniew ogarnął całe jej ciało. Miała tylko jedno
roszczenie co do tych dwojga. Zdeptać
ich i upokorzyć w każdy możliwy sposób, zadając im przy tym tyle
bólu, na ile miłosierny Bóg pozwoli.
- Jak tam ręka, masochistyczna
alkoholiczko? - Usłyszała, a zza wciąż chichoczącej "piękności"
wychyliła się najgorsza wersja obaw Megan - Sam.
- Nie wyrażam chęci rozmowy,
potworze. Zabrałeś M&M' sy, zrujnowałeś życie i wypaczyłeś
psychikę - odparła, krzyżując ręce na piersi. Wciąż wpatrywała
się tępo w przestrzeń, podjeżdżając coraz bliżej krawędzi
jezdni. Po raz kolejny usłyszała nasilające się i wysoce
irytujące chichoty. DOŚĆ!
- Spokojnie, wiem co robić w
takich sytuacjach - zwrócił się bajerancko do dziewczyny obok i
poruszył szarmancko brwiami.
- Wiem, że trudno ci żyć z twoją ułomnością, bo naprawdę jest wyjątkowa, ale nie wiedziałam, że musisz się aż tak dowartościowywać - spojrzała z pogardą na dziewczynę obok, która pokwitowała to uśmiechem. Zapewne nie wiedziała nawet o co chodzi. Ale kto by na nią patrzył? To była sprawa między tych dwoje. Olać blondi!
- Wiem, że trudno ci żyć z twoją ułomnością, bo naprawdę jest wyjątkowa, ale nie wiedziałam, że musisz się aż tak dowartościowywać - spojrzała z pogardą na dziewczynę obok, która pokwitowała to uśmiechem. Zapewne nie wiedziała nawet o co chodzi. Ale kto by na nią patrzył? To była sprawa między tych dwoje. Olać blondi!
I najwyraźniej to tylko go
nakręciło do dalszej rozmowy. Uradowany ciągną ją dalej, jakby
tylko na to czekał.
- Candy mówi, że pracuje
charytatywnie - rzekł z łobuzerskim uśmieszkiem.
Bo gdzie indziej ją przyjmą?
- pomyślała dziewczyna.
- I powiem ci, że jest to bardzo szlachecki gest z jej strony, nie uważasz prosta dziewko? - ciągnął
podejrzliwie przyjaźnie jak na jego uprzejmość stosowaną.
Dziewczyna jednak ograniczyła się do obojętnego wzruszenia
ramionami i świdrowania go swoim wyczekującym czujnym spojrzeniem.
Nie myliła się... - dlatego mogę ci coś zaoferować - spojrzał
na nią rozbawiony jak nigdy. - Może popcham cię do szkoły moim
samochodem? Nalegam! - Ledwo powstrzymywał się od wybuchu śmiechu
i zatykał buzię rechoczącej dziewczynie. Przez chwilę myślała,
że zejdzie z tego idiotycznego roweru. Opanowała się w ostatniej chwili, gdy już się do tego
przymierzała. Na powrót przymknęła powieki i modliła się o
zielone światło. Była niemalże gotowa zabić za dobry łom, którym mogłaby
poczęstować auto chłopaka. Jakkolwiek, wszystko przerwał niedorzeczny, a może i pierwszy pomysł Candy:
- Albo zrobimy wyścig! - pisnęła,
podskakując na fotelu, robiąc dziwne ruchy rękoma.
- Coooo?! - spojrzała na nią, za późno. Sam podchwycił ideę. Jego oczy pojaśniały ukazując rozżarzone do czerwoności
szaleństwo.
- Do szkoły. Teraz. Wygrany
dostaje torbę M&M' sów - chwycił coś z tylnego siedzenia i
pokazał największą paczkę jej ulubionych cukierków jaką w życiu
widziała. - Założę się, że kolejny raz PRZEGRASZ...
Zanim się obejrzał założyła kask i pokazała mu gestami, że nie żyje. Jeszcze raz obrzucili się jednoznacznymi spojrzeniami żądzy wygranej i spojrzeli na światła.
Zanim się obejrzał założyła kask i pokazała mu gestami, że nie żyje. Jeszcze raz obrzucili się jednoznacznymi spojrzeniami żądzy wygranej i spojrzeli na światła.
Sam wciąż dociskał gazu na
sprzęgle, wydając przy tym bojowe okrzyki. A Megan przygotowywała
się do startu myśląc, tylko i wyłącznie o wygranej. Widziała
przed sobą dużą grupę samochodów, dlatego była pewna, że
wygra. Po prostu to było nieuniknione.
Zerknęli na siebie jeszcze raz
przed startem i w końcu pojawiło się zielone światło. Ruszyli
jak przystało na wyścig, lecz Sam wyprzedzał ją w błyskawicznym
tempie. Jakimś cudem wyminął ogromny korek i gwałtownie skręcił
w prawo. Słysząc zadowolone krzyki Candy, zebrała w sobie siłę,
żeby ich dogonić. Skręciła w skrót, którym zawsze chodzi do
szkoły. Kilka razy zawróciła i wyjeżdżając z alejki, jechała
już równo z ciemnym jeepem. Jej zmęczenia nie można było oddać
w słowach. Zlepione potem kosmyki długich, nieuczesanych włosów
przylepiały się co chwila do gorących policzków dziewczyny, a jej
zesztywniałe mięśnie ledwo trzymały ją na siodełku. Jedynie
przypływ adrenaliny robił cud nad cudami i trzymał tą fanatyczkę
na rowerze.
Zerknęła w stronę szkoły. Na
jej nieszczęście cała gromada wyszła obejrzeć te widowisko.
Wszyscy jednomyślnie wykrzykiwali imię tego parszywego drania,
który wygrywał, a ona nie mogła na to nic poradzić, co niezwykle
ją sfrustrowało. Nawet jej jedyna przyjaciółka, Juliet bez
jakichkolwiek krępacji wiszczała na całe gardło: "Sam,
wygrasz!" Powinna się wstydzić, oj powinna!
Odwróciła głowę, żeby
popatrzeć na wyszczerzonego idiotę, który ją do tego namówił i
stało się. W jednej chwili rąbnęła rowerem w ścianę kontenera
ze śmieciami i wyskoczyła z siodełka popychana przez pęd jazdy.
Nie miała pojęcia co się dzieje. Nie myślała, że wyląduje
cała, ale przeleciawszy dwa metry wylądowała w śmieciach. W
śmierdzących odpadkach z całej tej zasyfionej szkoły. Leżała na
wznak na jakichś kartonach, nie mając nawet siły ruszyć obolałymi
nogami. Jedyne co dobiegało tu ze świata zewnętrznego to
zagłuszone jej sapaniem zadowolone okrzyki tych pawianów i pisk
opon. Czekała na kogoś, kto by jej pomógł, ale nikt się nie
zjawił. Próbowała wstać o własnych siłach, ale tylko zbłaźniła
się pokazując swoją przegraną twarz widowni niosącej Sama na
rękach. Zerkał na nią co chwila z triumfalnym uśmiechem, a jej
jedyną ambicją życiową stało się wyjście z tego ogromniastego
zbiorowiska odpadków, tak żeby nikt tego dramatu nie widział.
Walnęła się na środku sterty jakichś papierów i czekała, aż
wszyscy się rozejdą. Wreszcie nad jej twarzą zamajaczył jakiś cień.
- W końcu - wyjęczała prawie ze
łzami w oczach. Po krótkiej chwili zrozumiała, że to dozorca i
wnioskując z jego miny nie miał zamiaru nawet podać jej ręki.
- Jej, naprawdę jesteś masochistyczną łamagą - powiedziawszy to zamknął pokrywę
śmietnika zostawiając ją w ciemnościach. - Żyje! - krzyknął i
po chwili wszyscy zamilkli i wybuchli śmiechem.
- Pan też?! - wrzasnęła za nim
na granicy depresji. Westchnęła i zaczęła analizować całą
swoją wpadkę od początku do końca - po raz kolejny. Jęknęła
głośno i była pewna, że już nic nie uratuje jej zszarganej
reputacji. Taa, kogo ona chciała oszukać. Nie posiadała czegoś
takiego jak reputacja. Ona czołgała się kilka kilometrów pod dnem
i całym mułem tych dziwaków. Ba! Była dnem dna!
Złapała się za głowę i wisnęła, żeby wyładować złość, wcześniej
skumulowaną przez Idiotę i całokształt jej życia. Podłej
kpiny życia, miała na myśli.
hahahaha o kurde dziewczyno rozwaliłaś mnie xD
OdpowiedzUsuńdawno tak się nie uśmiałam, czytając jakiś blog. Nie mam pojęcia, czy było to umyślne, czy nie, ale przynajmniej poprawiłaś mi humor. Wielkie dzięki :P
Dziękuję! Wreszcie ktoś docenił mój kunszt :p
UsuńSuper:) Tego bloga czyta się jak prawdziwą książkę. Zatem idę czytać dalej;))
OdpowiedzUsuń